Mieszkaliśmy wtedy jeszcze na wsi. Wieś była dość mała, ale gęsto zaludniona. Ludzie tutaj żyli skromnie, czasami nawet biednie – jak to w czasach komunizmu. Z tego powodu dzieci tutaj pracowały już od wczesnego dzieciństwa ponieważ wiedziały, że na kawałek chleba trzeba sobie zarobić. Wszyscy wstawali wcześnie rano i kładli się dopiero wtedy, gdy bydło zostało nakarmione, a wszystkie obowiązki załatwione.
Mieliśmy sąsiadkę Marię. Kobieta ta rodziła co roku, aż już nikt nie orientował się, ile tak naprawdę ma dzieci. Byliśmy już przyzwyczajeni do jej widoku z wielkim brzuchem. Jej mąż Andrzej był od niej starszy o 20 lat. Nigdzie nigdy nie pracował i nie zajmował się rolą, ponieważ wierzył, że jego obowiązkiem jest spłodzenie jak największej ilości dzieci. Kiedy nie miał pieniędzy, chodził z prośbą o pożyczkę do krewnych. W każdym razie nie zamierzał niczego zmienić i wierzył, że skoro Bóg daje tyle dzieci, to trzeba to zaakceptować.
Na pewno było u nich 12 dzieci. Nie prowadzili gospodarstwa rolnego, nie mieli ogródka ani warzywnego, ani owocowego. Maria prosiła więc miejscowych o warzywa i owoce, ukrywając swoje kolejne ciąże i nie mówiąc o tym, jak ciężko jest jej opiekować się dziećmi. Mieszkańcy wsi dawali jej pieniądze i produkty spożywcze, ponieważ było im szkoda dzieci.
Parze rodziły się dzieci, ale potem zaczynali o nich zapominać i o tym, że dziecko trzeba przewinąć czy nakarmić. Rodzicom zupełnie nie przeszkadzało, że dzieci chodzą brudne i głodne. Miałam wrażenie, że oni sami nie wiedzieli, jak które dziecko ma na imię.
Moja mama zmarła bardzo wcześnie – już w wieku 18 lat byłam sierotą. Mój ojciec z kolei zginął na froncie w czasie wojny, więc zamieszkałam ze starym dziadkiem, aby nie być sama. Tego wieczoru stojąc w sieni usłyszałam delikatny i cichy głos dziecka:
– Proszę Pani, ma Pani coś może do jedzenia?
To był Grzesiek, chłopak z sąsiedniego domu. Oczywiście nakarmiłam go i dałam mu mleko, aby poczęstował braci i siostry. Od tego czasu zaczął odwiedzać mnie każdego dnia.
Po pewnym czasie Andrzeja wyłowiono martwego z rzeki i Maria została zupełnie sama. Kobieta wpadła w depresję i zupełnie zapomniała o dzieciach. Zaczęła uganiać się za facetami i znikać na całe dni i noce. Kiedy żył Andrzej kobieta chociaż jakoś starała się utrzymywać dom i dzieci w porządku, ale kiedy zmarł nie widziała już w tym żadnego sensu.
Starsze dzieci trafiły do różnych krewnych, ponieważ były przyzwyczajone do wysiłku fizycznego, a na wsi każde ręce przydadzą się do pracy. Reszta dzieci trafiła do domu dziecka, ponieważ nikt z rodziny nie chciał się z nimi opiekować.
Często odwiedzałam Grześka i częstowałam go słodyczami. Na wakacje i weekendy przyjeżdżał do mnie, a kiedy skończył 18 lat, wprowadził się do mojego domu – był dla mnie jak syn. Miałam już wtedy własne dzieci, ale mąż to rozumiał i nie miał przeciwko całej tej sytuacji nic przeciwko.
Grzesiek mi pomagał przy pracy, opiekował się dziećmi i zawsze traktowała nas z szacunkiem. Teraz ma 56 lat, a ja 74. Jesteśmy przyjaciółmi swoich rodzin i nadal utrzymujemy bliski kontakt.
Bardzo mi szkoda porzuconych dzieci. Jeśli masz taką możliwość, to uszczęśliw przynajmniej jedno dziecko.