Mój mąż pewnego dnia po prostu zniknął bez słowa. Wyszedł rano do pracy i nigdy więcej nie wrócił. Ostatnie, co do mnie powiedział, to „kocham cię”, ale długo nie umiałam przestać myśleć, że mnie okłamał. Kiedy nie wrócił z pracy, zaczęłam się martwić i zadzwoniłam do teściowej. Od razu do mnie przyjechała i próbowała uspokoić, mówiąc, że Marek na pewno zaraz wróci. Mój teść również przyjechał, wydawał się jakiś dziwny, ale uznałam, że po prostu się denerwuje.
Późnym wieczorem, gdy mąż nadal nie wracał, obdzwoniłam jego kolegów, jeden z nich przekazał mi, że Marek zgłosił dziś urlop i nie pojawił się w pracy. Uznałam, że to nietypowe zachowanie i postanowiłam następnego dnia zgłosić sprawę na policję, jeśli do rana nie wróci. Dzwoniłam jeszcze do krewnych, ale nikt nie wiedział gdzie może być Marek. Teściowie pojechali do siebie i kazali się na bieżąco informować.
Po zgłoszeniu zaginięcia na policję niewiele się dowiedziałam, Marek przepadł jak kamień w wodę. Kolejne miesiące odchodziłam od zmysłów, nie umiałam się pogodzić z tą sytuacją. Na szczęście nie mieliśmy dzieci, bo nie wiem jak by to zniosły.
Po dwóch latach dowiedziałam się, że mój teść od początku wiedział co się stało, ale obiecał Markowi, że nic nikomu nie powie, dopóki mu nie pozwoli. Okazało się, że mój mąż wyjechał za granicę podjąć ryzykowne leczenie. Zapadł na chorobę, której w Polsce nie można było wyleczyć. Pieniądze otrzymał od ojca, ze sprzedaży domku nad morzem, teściowa niczego się nie domyśliła, bo nie miała głowy jeździć na wakacje, gdy jej syn był zaginiony. Marek podjął decyzję, że wyjedzie bez pożegnania i wyjaśnień, by nie być dla mnie ciężarem. Nie przewidział tylko, że nie przestanę go szukać. Wiem, że musiało mu być ciężko podjąć taką decyzję, ale serce mi pęka, gdy pomyślę, że nie było mnie przy nim w ostatnich miesiącach życia.