Wrzesień. Dokładnie pierwszy dzień września pierwszego roku pandemii. Wstałam o świcie, bo nie mogłam spać z nerwów. Tego właśnie dnia nasz potomek, Ignaś, lat cztery, miał po raz pierwszy pójść do przedszkola.
– Co ty się tak krzątasz od rana? – zapytał mnie mąż, który około szóstej rano wkroczył do kuchni i sięgnął po dzbanek z kawą.
– Denerwuję się – westchnęłam.
– Tym przedszkolem, serio? – zdziwił się.
– No… Możesz się śmiać, ale czuję się tak, jakby właśnie wyjeżdżał na studia. A co będzie, jak mu się nie spodoba, jak będzie płakał?
– Kochanie – przytulił mnie. – Pewnie, że będzie płakał. Przecież do tej pory byliście w domu na zmianę z dziadkami. Zna inne dzieci, chodził na plac zabaw, ale to będzie nowa rzeczywistość. I wiesz dobrze, że tak trzeba.
– Ale… – próbowałam jeszcze oponować.
– Nie ma „ale” – powiedział łagodnie. – Taka kolej rzeczy. My też chodziliśmy do przedszkola, inne dzieci chodzą. Przyzwyczai się, zobaczysz. Zaprowadzimy go, oddamy w dobre ręce. Będzie dobrze – zapewniał. – Tylko pamiętaj, co mówiła pani wychowawczyni. Szybki buziak, zapewnienie, że wrócimy, i uciekamy. Okej?
Jasne, łatwo mu było mówić. No ale skoro decyzja zapadła, nie było wyjścia.
Dziecko trzeba „złamać”? Oszalała?!
Wolałabym nie wspominać, jak wyglądał ten pierwszy dzień. Malutki za nic w świecie nie chciał wejść do środka, płakał, wyrywał się, a mnie się serce krajało, kiedy widziałam, jak pani prowadzi go do sali. Potem mąż pojechał do pracy, a ja siedziałam jak na szpilkach do godziny, kiedy mogłam pojechać po synka. Rzucił mi się w ramiona, szczęśliwy, że jest z mamą. Wiedziałam, że nie powinnam tak robić, ale podpytywałam, jak było, co robili. Nie chciał nic mówić. No dobra, pani uprzedzała, żeby nie wyciągać z dziecka nic na siłę. Pobawiliśmy się, zjedliśmy kolację, poszedł spać.
Kolejny ranek – to samo. Bunt, szarpanina, płacz. Byłam załamana. Bo co, jeśli tak będzie cały czas? Po tygodniu postanowiłam porozmawiać z wychowawczynią.
– Pani Aneto, czy to tak zawsze wygląda? – zapytałam przez telefon.
– Wie pani, różnie. Na razie Ignacy siedzi w kącie, popłakuje, chce do mamy, nic nie je, z dziećmi się nie bawi, leżakować nie chce i tylko tak siedzi – odparła.
– Jak to siedzi w kącie i nic nie je? Cały dzień? A czymś go zajmujecie, proponujecie, ktoś przy nim jest? – byłam w szoku.
– Proszę pani, my mamy dwudziestkę dzieci, to jak niby mamy się każdym oddzielnie zajmować. Tak widocznie ma. Ale wie pani, dziecko trzeba złamać, i już.
Aż mnie zatkało. Nie je? Chlipie w kącie? Nikt go nie przytuli? Nic dziwnego, że wraca markotny i smutny! I jeszcze „dziecko trzeba złamać”? Na Boga, co to za tekst? To są pedagodzy?
Wieczorem, gdy Ignaś zasnął, opowiedziałam wszystko mężowi. Też zaniemówił, a potem aż walnął pięścią w stół.
– Cicho… – szepnęłam odruchowo. – Obudzisz Ignasia…
– Co za babsko! Przecież to mądre i radosne dziecko. Idzie tam jak na szafot, wraca i cały się trzęsie. Okej, rozumiem, że mają inne dzieci, ale skoro on potrzebuje dodatkowej uwagi, od tego chyba są! – wściekał się.
– To co robimy?
– Pogadam jak najszybciej z dyrektorką, powiem jej, co o tym myślę, nie odpuszczę. Jeszcze mi dziecko zmarnują głupie baby – złościł się.
Faktycznie Tomek umówił się na rozmowę z dyrektorką przedszkola. Tyle że jaśnie pani mogła go przyjąć dopiero za kilka dni. Czekaliśmy, wciąż ze smutkiem patrząc, jak nasz synek jest coraz bardziej cichy i wycofany, słuchając co rano, że nie chce tam iść, bo tam jest strasznie.
Czara goryczy przelała się, kiedy któregoś wieczora, przebierając go w piżamkę, zauważyłam czerwony ślad na jego przedramieniu.
– Skarbie, co to? Przewróciłeś się? – zapytałam łagodnie.
– Nie, pani mnie szarpnęła i wyciągnęła na plac zabaw, a ja nie chciałem – znowu płacz.
– Już dobrze, jutro zostaniemy w domu i upieczemy te babeczki, dobra? – przytuliłam go, jednocześnie powstrzymując łzy. – A teraz bajeczka i śpimy.
– Dobra – uśmiechnął się.
Bałam się, że historia może się powtórzyć
Tego już było za wiele. Następnego ranka mąż, nie czekając na umówione spotkanie, wparował do gabinetu pani dyrektor i zrobił tam taki raban, że słyszało go chyba pół miasta. Natychmiast też podpisał papiery o rezygnacji, i zagroził, że napisze pismo do kuratorium. Czy zrobiło to na nich wrażenie, nie wiem. Grunt, że mały znów zaczął się uśmiechać. W pracy wzięłam urlop, spędzałam z nim każdą chwilę, a w wolnym czasie szukałam innej placówki. Wreszcie znalazłam. Akurat – mimo że był to środek roku szkolnego – mieli jedno miejsce. Postanowiliśmy zaryzykować.
Oczywiście Ignaś protestował, ale po tygodniu zaczął się przyzwyczajać. Szedł tam niechętnie, ale wracał uśmiechnięty i raczej zadowolony. Tyle tylko, że zaczął opowiadać.
– Mamo, a wiesz, ta pani Jola to strasznie krzyczy – powiedział kiedyś.
– Tak, a dlaczego? – zapytałam, czując w kościach, że historia może się powtórzyć.
– Jak się nie chce leżakować albo jeść…
– A jak się nie chce leżakować, to co? – próbowałam zachować spokój.
– To ona krzyczy, że za karę się pójdzie do innej sali i będzie tam siedzieć samemu. A ja nie chcę leżakować. Ale się boję…
– Czy te kobiety mają coś z głowami? Kto je przyjmuje do pracy? – starałam się mówić jak najciszej do męża, gdy Ignaś już spał.
– Ja już nie wiem, Marta, naprawdę. Może jeszcze spróbujmy. To dopiero ponad tydzień, może da radę. A może one po prostu czasem muszą jakoś poskromić te dzieciaki…
– Ale zamykać samego? Może jeszcze klęczeć na grochu powinien? – byłam wściekła.
– Spróbujmy mimo wszystko. Ja z tą wychowawczynią pogadam, dowiem się, co i jak. Jutro po pracy tam pojadę.
Nie zdążył pojechać, bo już w południe zadzwoniła pani z przedszkola, oznajmiając, że synek ma gorączkę, jest chory, na pewno ma covid i trzeba go natychmiast zabrać. Dobrze, że pracowałam z domu, bo mogłam natychmiast wsiąść w samochód i pojechać po Ignasia. Faktycznie, wyglądał jak kupka nieszczęścia, i zaraz po powrocie do domu zasnął.
– Mamo, a wiesz, wczoraj nie mogłem się bawić z dziećmi. Bo pani powiedziała, że jestem chory i musiałem siedzieć na krześle i czekać, aż przyjedziesz… – usłyszałam nazajutrz.
– A… – usiłowałam się uśmiechać. – Pani była z tobą? Coś ci czytała?
– Nie. Zamknęła mnie w takim małym pokoiku i powiedziała, żebym na ciebie czekał.
Widocznie tak miało być
Nogi dosłownie się pode mną ugięły, a z oczu popłynęły łzy.
– Mamusiu, dlaczego płaczesz? – synek pogłaskał mnie po twarzy.
– Nie, skarbie, nie płaczę, wszystko dobrze, coś mi wpadło w oczko… – przytuliłam go. – Chodź do łóżeczka. Zrobię ci kompocik, dam ten dobry syrop, a potem poczytamy twoją ulubioną książeczkę, w porządku?
Tym razem to ja poszłam do pani dyrektor.
– Proszę mi wytłumaczyć, dlaczego wychowawczyni krzyczy na dzieci? – zapytałam bez większych wstępów.
– Jak to krzyczy? – zdziwiła się teatralnie.
– Krzyczy, na siłę każe leżakować. I mówi Ignacemu, że jak nie będzie jadł, to umrze. Do tego moje dziecko siedziało samo, bo potrzebowałam pół godziny, żeby dojechać. A że krzyczy, wiem to i od Ignasia, i od innych matek, i od swoich znajomych, z którymi o tym rozmawiałam. Ta pani z tego podobno słynie!
– Proszę pani. Czasem wychowawca musi podnieść głos, żeby dzieci nie weszły nam na głowę. Pani nigdy nie krzyczy? – uniosła brwi.
– Tak się składa, że nie. Dziecko to nie jest zabawka ani robot, któremu się mówi, co ma robić. To jest człowiek. Mały, ale człowiek, który może mieć własne zdanie, czegoś chcieć albo nie. Nie wiem, dlaczego pani tego nie rozumie, skoro jest pani pedagogiem i w dodatku kieruje pani tak dużą placówką. Ja nie jestem głupią owieczką, której się da wszystko wmówić, a moje dziecko jest dla mnie najważniejsze. Mam to gdzieś zgłosić? Ma pani chyba jakiegoś przełożonego, prawda?
– Och, niech pani da spokój… – widziałam, że mięknie. – Porozmawiam z panią Jolą, to wszystko da się załatwić.
– Mam nadzieję. Bo na razie to wygląda jak kupowanie samochodu. Na początku ciuciuruciu, a potem wychodzi szydło z worka. Ignaś jest nieśmiały, ale to nie powód, żeby go traktować jak popychadło. Miesiąc. A potem to zgłaszam, gdzie trzeba.
Trochę podziałało, ale ja wciąż nie umiałam zaufać tej placówce. Nie wiem, może to już była paranoja, ale postanowiliśmy po Nowym Roku znów przenieść małego do przedszkola, które zachwalali wszyscy nasi znajomi.
A tam? Zupełnie nowa rzeczywistość i nowy chłopaczek. Szedł bez płaczu, wychodził radosny, opowiadał o ciociach, o fajnych zajęciach, o tym, że go przytulają, dopytują, co lubi, podsuwają przysmaki. Jest już drugi rok. Ulżyło nam. Widocznie tak miało być. Najważniejsze, że jest szczęśliwy i bezpieczny. Jak to mówią, do trzech razy sztuka.