„Oddałam córce dziecko. Wolałam być jego babcią, niż mamą przed 50-tką. Dorotka nie mogła mieć własnych dzieci”

„– Coś ci zaszkodziło? – dopytywała Dorotka przez drzwi łazienki. – Nawet nie wiesz, jak ja bym chciała mieć twoje objawy… – westchnęła. A mnie wtedy coś tknęło. Policzyłam sobie ostrożnie dni i – jakkolwiek bym liczyła, cały czas wychodziło mi to samo”.
AGATA, 47 LAT 

Wiele osób może zbulwersować ta historia, ale wiem, że postąpiłam słusznie. Uszczęśliwiłam swoją córkę, a poza tym… przecież wszystko zostało w rodzinie!

Miałam zaledwie szesnaście lat, gdy urodziłam Dorotkę. Do dziś pamiętam, jak bałam się powiedzieć o tym rodzicom. Tak długo przekonywałam ich, że jestem już na tyle rozsądna i dorosła, żeby pozwolili mi jechać z paczką przyjaciół na Mazury. W końcu się ugięli, chociaż wiedzieli, że będzie tam mój chłopak, Marek. Wierzyli w nasz rozsądek. No cóż, przeliczyli się.

Stałam się dorosłą szybciej, niż planowałam

Tak jak się spodziewałam, przyjęli wieści o ciąży dość nerwowo. Mama płakała, tata mówił coś o zmarnowanym życiu. Zgadzałam się z nim. Miałam w głowie tańce, prywatki, nawet studia, a nie niańczenie dzieciaka! Nic innego nie wchodziło jednak w grę. Moi rodzice byli bardzo religijni, ja zresztą też nie umiałabym skrzywdzić tego maleństwa…

Na szczęście wszystko nam się dobrze poukładało. Mama, która była na rencie, zajmowała się Dorotką, kiedy ja byłam w szkole. Tata niańczył ją wieczorami, więc mogłam żyć niemal tak jak dawniej. Niemal, bo moje koleżanki teraz wpadały do mnie tylko po to, żeby pobawić się z Dorotką, a nie jak dawniej, żeby posłuchać płyt czy poplotkować. Marek też stanął na wysokości zadania. Po technikum znalazł pracę, chociaż wcześniej planował iść na studia.

– Jestem teraz głową rodziny – powtarzał. – A to zobowiązuje!

Gdy nadeszły matury, inne dziewczyny z mojej klasy planowały, gdzie spędzić najdłuższe wakacje życia, a na mnie przed szkołą czekała córka, która właśnie uczyła się chodzić.

– Chciałem, żeby wiedziała, jaką ma dzielną mamę – powiedział Marek. Kilka miesięcy później wzięliśmy ślub i zamieszkaliśmy w kawalerce, piętro wyżej niż moi rodzice. Na szczęście mama była gotowa zająć się Dorotką na pełen etat, więc mogłam zrealizować swoje plany i pójść na studia. Kiedy patrzyłam na moich kolegów z grupy, wydawali mi się jednak strasznie dziecinni.

Nic tylko umawiali się na jakieś marsze, protestowali przeciw jakimś wydumanym problemom albo upijali się na umór w czasie imprez w akademiku… Ja zastanawiałam się zaś, czy nasz budżet wytrzyma, jeśli kupię Dorotce buty na zimę. Ale nie przeszkadzało mi to, chyba po prostu szybciej dorosłam. Kiedy pisałam pracę magisterską, Dorotka zaczynała właśnie pierwszą klasę i była bardzo mądra jak na swój wiek – może dlatego, że czasami zabierałam ją ze sobą na wykłady?

Z kolei Marek rozpoczął w końcu wieczorowo swoje odkładane studia. Aż mi się śmiać czasami chciało, kiedy razem z Dorotką rozkładali się przy tym samym stole, oboje pogrążeni w swoich książkach. Jedno pisało z przejęciem „Ala ma kota”, a drugie robiło skomplikowane rachunki. Zawsze miałam świetny kontakt z córką; dzieliła nas tak niewielka różnica lat!

Słuchałyśmy tej samej muzyki, pożyczałyśmy sobie książki i ubrania… Niestety, mój mąż zginął w wypadku samochodowym. Nie wiem, jak poradziłabym sobie bez Doroty. Nagle jakby to ona stała się dorosła i pilnowała, żebym coś zjadła i wyszła w końcu z domu. Razem ze swoim chłopakiem, Pawłem, zabierali mnie do kina i na wycieczki za miasto, do jego rodziców.

Dla Pawła to był straszny cios

Gdy córka wyszła za mąż i wyprowadziła się na wieś, początkowo nie umiałam sobie znaleźć miejsca. Wracałam do domu z pracy, przesiadywałam w dawnym pokoju Dorotki, układałam na półkach książki i jej stare zabawki, z nadzieją, że kiedyś przydadzą się jej dzieciom. Niestety, mijały miesiące, potem lata, a wnuczków jak nie było widać na horyzoncie, tak wciąż nie było widać. Na początku Dorotka zbywała mnie śmiechem.

– Mamo, no co ty! – mówiła. – Że ty tak wcześnie zaczęłaś, to nie znaczy, że ja też muszę! Potem jednak moje pytania zaczęły ją irytować. Czułam, że coś tam jest nie w porządku, ale skoro Dorota nie chciała mówić, to nie naciskałam. Dopiero jak kiedyś byłam na badaniach okresowych i przez przypadek wpadłam na córkę i zięcia w szpitalu, przyznała mi się, że już od dłuższego czasu Paweł poddaje się leczeniu.

– Lekarz mówi, że grunt to się nie poddawać i nie chcieć za bardzo, ale ja nie wiem… – zwierzyła mi się Dorotka, gdy jej mąż zniknął w gabinecie. – Paweł jest załamany, więc proszę, nie mówmy więcej o tym. Nieraz słyszałam o takich przypadkach i dziękowałam Bogu, że mnie i Markowi chociaż Dorotka się przydarzyła, chociaż tak bardzo się wtedy przejmowałam, że nie w porę.

Szybko uruchomiłam swoje kontakty, żeby znaleźć jak najlepszego lekarza, lecz chociaż wszyscy dawali nadzieję i doradzali cierpliwość, to miesiące mijały i nic się nie działo. Dorotka z Pawłem zaczęli już nawet rozważać in vitro albo adopcję, ale wciąż się trochę wahali.

– Macie dopiero po trzydzieści lat, i sporo czasu – pocieszałam córkę.

– Łatwo ci mówić, bo jak byłaś w moim wieku, to ja już kończyłam podstawówkę – stwierdziła, nie bez racji, Dorota. – A Paweł zaczyna przebąkiwać o rozwodzie, o tym, że przez niego nie mogę być szczęśliwa… Przekonywałam, że wszystko się jeszcze ułoży, lecz tak naprawdę, co ja mogłam? Tylko ją wspierać.

Był czerwiec 2014 roku, akurat trafił mi się służbowy wyjazd nad morze. Nie chciałam zostawiać córki samej, zwłaszcza w tym okresie, ale Dorota sama namawiała mnie do wyjazdu.

– Przecież ostatnim razem nad morzem byłaś jeszcze z tatą – przekonywała mnie. – Jedź, należy ci się odrobina odpoczynku od naszych kłopotów! Pojechałam i przyznaję, że nawet zaczęłam się tym wyjazdem cieszyć. Rzeczywiście minęły wieki, odkąd ostatni raz byłam na plaży! Z Dorotą jeździliśmy w góry, bo bliżej, poza tym ona uwielbia piesze wędrówki.

Kupiłam sobie więc wielki słomkowy kapelusz, dobry krem do opalania i nowy kostium. Wiedziałam, jak to jest na podobnych delegacjach – niby cały dzień jest dokładnie zajęty, ale zawsze znajdzie się jakaś godzinka, którą można przeznaczyć na własny użytek. Zresztą, nie przejmowałam się tym wszystkim tak jak młodzi – z moim doświadczeniem miałam prawdopodobnie więcej wiedzy, niż ci wszyscy wykładowcy.

Dlatego bez żenady wymykałam się, gdy tylko była ku temu okazja i, w przeciwieństwie do moich kolegów, którzy okupowali bar, ruszałam na plażę. Zbierałam bursztyny i muszle, moczyłam nogi, jadłam wyborną smażoną rybę… A raz odważyłam się nawet wskoczyć w kostium i rozłożyć na leżaku. Założyłam okulary i zaczęłam czytać najmodniejszą i najgłupszą z książek, które znalazłam w miejscowej księgarni. Musiała być bardzo nudna, bo obudziłam się nagle, kiedy coś stuknęło w mój leżak. To był ogromny, kudłaty pies.

– Bardzo panią przepraszam! – pośpieszył za nim jakiś mężczyzna. – Bruno się rozpędził za frizbee i nie zdołał wyhamować, a kawał psiska z niego!

– Tak, poczułam – powiedziałam z przekąsem, wkładając tunikę, bo jakoś głupio mi się nagle zrobiło w tym dość mocno wyciętym kostiumie.

– To najłagodniejszy pies na świecie – zapewnił mnie nieznajomy. – Ale i tak należy się pani zadośćuczynienie w postaci najpyszniejszej ryby w tej części wybrzeża!

Zapomniałam się na tę jedną noc

Sama nie wiem, co sprawiło, że za nim poszłam. Może przypomniałam sobie słowa córki o tym, że mam się dobrze bawić? A może to Bruno mnie wzruszył, bo usiadł tuż obok i przekrzywił łeb na jedną stronę, jakby się zastanawiał, czy przyjmę zaproszenie jego pana. Doszłam do wniosku, że zły człowiek raczej nie mógłby mieć tak dobrze ułożonego psa, i zgodziłam się na tę rybę. W ramach zadośćuczynienia.

Przez głowę mi wtedy nie przeszło, że po obiedzie nie pomaszeruję z powrotem na wykłady, tylko dam się porwać na rejs statkiem, potem na dansing w rytmie złotych przebojów i spacer po nocnej plaży, a wszystko zakończy się wspólnym śniadaniem w moim pokoju. Chyba musiałam na tę jedną, jedyną noc stracić głowę. Znalazłam się z daleka od kłopotów w domu, odprężyłam się i dałam ponieść chwili. Krzysztof, bo tak miał na imię mój niespodziewany adorator, rano chciał co prawda wziąć ode mnie numer telefonu, ale nie zgodziłam się.

Dzieliła nas długość całej Polski, i nie wierzyłam, że uda nam się choć raz spotkać. Zresztą, wracałam do domu, do swoich problemów i czas na wakacyjne przyjemności się skończył. Muszę jednak przyznać, że wcale nie żałowałam. Dobrze zrobiło mi takie odprężenie. Zapomniałam na chwilę o swoich kłopotach, a byłam pewna, że więcej Krzyśka nie zobaczę, może czasami o nim z nostalgią pomyślę, nic więcej. Żadnych konsekwencji… Jak ja się wtedy myliłam!

Kilka tygodni później Dorotka zaprosiła mnie na weekend, bo Paweł pojechał z kolegami na ryby. Ostatnio coś nie za dobrze się czułam i bałam się, żeby nie zarazić Doroty, ale ona tak mnie namawiała…

– Kiedy ostatnio miałyśmy okazję, żeby sobie razem posiedzieć, zjeść niezdrowe śniadanie, a potem położyć się na sofie i oglądać seriale? – kusiła. Niestety, ledwo poczułam zapach kiełbasek smażonych na cebulce, coś niepokojącego stało się z moim żołądkiem i musiałam natychmiast biec do toalety.

– Coś ci zaszkodziło? – dopytywała Dorotka przez drzwi łazienki. – Nawet nie wiesz, jak ja bym chciała mieć twoje objawy… – westchnęła. A mnie wtedy coś tknęło. Policzyłam sobie ostrożnie dni i – jakkolwiek bym liczyła, cały czas wychodziło mi to samo. Wykręciłam się więc od wspólnego oglądania seriali, powtarzając, że na pewno czymś się zatrułam, i pobiegłam do najbliższej apteki. Po test ciążowy.

– To niemożliwe! – powiedziałam sobie, kiedy tylko odważyłam się w końcu popatrzeć na wynik; dwie różowe kreski widniały jak byk! Ginekolog, do którego się niezwłocznie wybrałam, też potwierdził moje przypuszczenia.

– Gratuluję, początek drugiego miesiąca! – powiedział. – Oczywiście, w pani wieku musimy być wyjątkowo ostrożni… Wypiszę pani skierowanie na badania prenatalne.

Najważniejsze, żeby było zdrowe

Wyszłam z przychodni z mętlikiem w głowie. Byłam przerażona. Miałam czterdzieści sześć lat na karku i spodziewałam się dziecka! Jak ja sobie dam radę? Sama, bez wsparcia, z roku na rok coraz starsza i słabsza… Nie wyobrażałam sobie tego! No i co z Dorotką? Rodzeństwo młodsze o trzydzieści lat to jedno, ale jak to połączyć z faktem, że to ona tak się starała o dziecko, nie ja! Na pewno będzie załamana!

– Skąd, mamo, naprawdę się cieszę! – powiedziała, kiedy w końcu odważyłam się jej wyznać prawdę. Jednak nie zdołała ukryć łez i zaraz pobiegła do sypialni.

– Przyzwyczai się – powiedział uspokajająco Paweł, podając mi herbatę. Rzeczywiście, jeszcze przed końcem mojej wizyty Dorotka wyłoniła się z sypialni z malutką paczuszką w ręce. – Szykowałam je dla mojego malucha, ale na razie może służyć mojemu bratu – powiedziała dzielnie, mimo zaczerwienionych oczu. To były malutkie, żółte jak jaskier buciki z pomponikami… Tej nocy i przez następne dni biłam się z myślami, ale mój pomysł wydawał mi się tylko coraz lepszy…

– Ale jak to – oddać mi dziecko? – nie rozumiała początkowo Dorota.

– Normalnie – wzruszyłam ramionami. – Nieraz się zdarza, że matki wychowują dzieci swoich córek, jeśli te są za młode… My po prostu zrobimy odwrotnie, rozumiesz?

– Mamo, wiem, że jest ci mnie żal – powiedziała powoli Dorotka – ale to nie znaczy, że masz mi oddać swoje dziecko!

– Zrozum – starałam się jej wytłumaczyć. – Jestem już za stara na wychowywanie takiego maleństwa. Już teraz wyskakuje mi dysk. A co będzie za parę lat? Jak ja z nim pójdę na rolki? Teraz jest dla mnie czas na rozpieszczanie wnuków, a nie wychowywanie dzieci. Poza tym… pomyśl o Pawle, o swoim małżeństwie. Jeszcze możesz je uratować, być szczęśliwa.

Po długich, wielogodzinnych namowach, Dorota w końcu dała się przekonać. Paweł od początku nie miał nic przeciwko – jego matka też urodziła go późno i często wspominał, jak dzieci się z niego śmiały, że do przedszkola przychodzi po niego babcia. Kiedy ciąża zaczęła być widoczna, wzięłam kilkumiesięczny urlop i razem z Dorotką wyjechałam na drugi koniec Polski, gdzie nikt nas nie znał.

W szpitalu wpisaliśmy w dokumenty Pawła jako ojca, a kilka miesięcy później zrzekłam się praw rodzicielskich w sądzie. Przypuszczam, że nawet sędzia wiedziała, o co nam chodzi, i po cichu przyklaskiwała naszej decyzji…

Mały Jaś na szczęście urodził się zdrowy, i podobny jak dwie krople wody do Dorotki, która zresztą od razu doskonale poczuła się w roli matki. Ma tyle energii, wzorowo zajmuje się synkiem! A ja codziennie, gdy patrzę na swoją ukochaną córkę, na jej męża i na małego Jasia, dziękuję Bogu za ten spóźniony prezent od losu.

Related Posts

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *