„Zaglądałam do Piotrusia na przerwach, noszę jego ciężki plecak, odbieram go po szkole, dbam o bezpieczeństwo. Tak się zachowuje prawdziwa matka”.
Osobowość neurotyczna? Chorobliwa nadopiekuńczość? To wszystko o mnie?! Ja tylko staram się być dobrą matką. Moje dziecko jest dla mnie najważniejsze, to chyba normalne!
– Doigrałaś się. Ostrzegałem cię wiele razy. Mówiłem, że przesadzasz z tą miłością macierzyńską – skomentował moje rozterki mąż.
– Ty akurat masz najmniejsze prawo komentować tę sytuację. Nigdy cię nie ma w domu, jesteś wiecznie zapracowany,
a Piotrusiem praktycznie wcale się nie interesowałeś i nie interesujesz!
– Chciałbym spędzać z nim więcej czasu, ale muszę zarabiać na jego zachcianki, a raczej twoje… Bo Piotruś musi mieć najlepszy komputer, nowoczesny telefon, firmowe ubrania i wiele innych rzeczy, których inni nie mają. A kiedy chcę go zabrać ze sobą chociażby, to ty nigdy na to nie pozwalasz! – bronił swoich racji Mariusz.
– Nie pozwalam, bo jesteś nieodpowiedzialny i boję się o bezpieczeństwo naszego syna. Pamiętam, jak go wziąłeś kiedyś na sanki. Wrócił zgrzany, bez rękawiczek i ze śniegiem w butach! A co było po tygodniu? Angina! – denerwowałam się.
– Idź do tego psychologa, jak ci zasugerowali, bo naprawdę mocno przesadzasz. Wykańczasz siebie, Piotrka i nasze małżeństwo – rzucił mąż, wychodząc z kuchni.
Dlaczego nikt mnie nie rozumie? Ja tylko bardzo kocham moje dziecko…
Piotrusia urodziłam w wieku 43 lat. To był cud. Staraliśmy się o dziecko prawie piętnaście lat i kiedy już prawie straciłam nadzieję, w dniu moich urodzin zrobiłam test… To był najlepszy prezent, jaki kiedykolwiek dostałam! Ostatnie miesiące ciąży spędziłam w szpitalu, było ciężko, ale się nie poddałam! Urodziłam sama i to w dodatku zdrowego pięknego syna! Oszalałam. Zrezygnowałam z pracy, bo czułam, że nie mogłabym zostawić go z kimś innym. Chciałam obserwować każdy nowy ząbek, pierwsze kroki i pierwsze słowa. Tego nie można przegapić!
Do przedszkola go nie zapisywałam, bo nie było takiej potrzeby. W domu zapewniałam mu wszystko, czego chciał. Kontakt z dziećmi nie był mu potrzebny. Dzięki temu mniej chorował, a ja byłam o niego spokojniejsza. Niestety, do zerówki już musiał iść…
– Nareszcie przetniesz tę pępowinę – cieszył się mąż.
Nie rozumiałam go. Jak mogłabym zostawić Piotrusia samego sobie?
Już na pierwszym zebraniu zgłosiłam się do trójki klasowej. Zostałam nawet przewodniczącą. Nie było to trudne, bo nikt z rodziców nie chciał się podjąć tego obowiązku. Dziwne. Zajmowałam się organizowaniem uroczystości, kupowałam prezenty, rozmawiałam każdego dnia z wychowawczynią o problemach w grupie. Piotruś mi dużo opowiadał, czasami się skarżył, więc interweniowałam. Czułam się w obowiązku!
Pierwsza klasa to było prawdziwe wyzwanie! Załatwiłam z dyrekcją, żeby dzieci z zerówki były w tej samej klasie. Nie chciałam, żeby synek przeżywał kolejną traumę i przyzwyczajał się do nowych osób. Niektórych dzieci i ich rodziców chętnie bym się pozbyła z tej klasy, no ale cóż, nie można mieć wszystkiego…
No i ta szkoła! Moloch! Bardzo martwiłam się o Piotrusia. Odprowadzałam go pod klasę, zaglądałam w wolnej chwili na przerwach, ale i tak bałam się o jego bezpieczeństwo. Na szczęście nauczycielka mojego synka była mądrą osobą i otaczała go dobrą opieką.
Pozwalała mi jeździć na wycieczki klasowe, byłam dodatkowym opiekunem. Pilnowałam z nią dzieci podczas lekcji pływania, pomagałam w organizacji uroczystości szkolnych. Nadal byłam w trójce klasowej, więc czułam się naprawdę potrzebna, no i miałam oko na Piotrusia. Klasowe łobuzy trzymały się wtedy od niego z daleka, a jeśli był problem, to miałam okazję porozmawiać o tym z ich rodzicami.
Kiedy trafiliśmy do czwartej klasy, nie było już tak różowo. Wychowawczyni Piotrusia była co prawda nauczycielką
z długim stażem, ale kompletnie nie przejmowała się dziećmi! W dodatku na zebraniu wybrano na przewodniczącą matkę Michała, najbardziej kłótliwą i pyskatą babę w klasie! Kiedy jej raz zwróciłam uwagę, że jej synalek kopnął plecak mojego Piotrusia, to w bardzo nieładny sposób zasugerowała mi, żebym przestała wtrącać się w sprawy dzieci. I taki ktoś ma być przedstawicielem rodziców?
Prezenty na dzień chłopaka kupiła takie, że moje dziecko nawet nie spojrzało! Ja zawsze kupowałam dla wszystkich to, co lubił Piotruś i nigdy nikt nie narzekał! Byłam bardzo rozczarowana zmianami w szkole syna.
– Chciałabym, żeby moje dziecko było zawsze małe… – rozmarzyłam się kiedyś w rozmowie z koleżanką. – Te dzieci im są starsze, tym gorsze.
– Taka kolej rzeczy. Poczekaj jeszcze trochę, dopiero będziesz narzekać!
– Już teraz siedzę godzinami nad lekcjami, prowadzam synka pod samą klasę, bo ma tak ciężki plecak, że ze strachem myślę o jego kręgosłupie, a po lekcjach stoję w szatni i pilnuję, żeby mu ktoś krzywdy nie zrobił. W młodszych klasach byli inni rodzice, a teraz wyobraź sobie, że nikt już nie przychodzi po dzieci! Przecież oni mają dopiero dziesięć lat! Co za nieodpowiedzialność! – dziwiłam się.
– Ty też powinnaś już dać Piotrkowi trochę luzu. Za chwilę zaczną się z niego śmiać, że jest maminsynkiem… – stwierdziła koleżanka.
– Był już taki jeden, co próbował się naśmiewać, ale wytargałam go za ucho i przestał. Co prawda potem jego mamuśka zadzwoniła do mnie z pretensjami, ale się tym nie przejęłam. Niech lepiej wychowuje syna, głupia baba! Tacy są teraz ludzie. Gonią za pieniądzem, pracują całymi dniami, a potem nagle dziwią się, że ich dziecko jest niegrzeczne – opowiadałam Lidce.
A ja? Ja interesuję się swoim dzieckiem. Nauczycielki już kilka razy mnie wypraszały, a ja i tak przychodzę do szkoły i na przerwach zerkam na syna. Noszę też jego ciężki plecak. Jeszcze się namęczy w życiu. Z tego samego powodu zwolniłam go z lekcji wychowania fizycznego. Za dużo tam agresji. W dodatku te złośliwe gnojki twierdzą, że nie umie grać w nogę…
Poza tym mój Piotruś słabo radzi sobie z matematyką. Bardzo to przeżywa, a ja z nim. Dziwię się tej nauczycielce, że jest taka brutalna. Przecież widzi, że dziecko się stara… A ona ciągle bierze go do tablicy i stresuje! A potem stawia jedynki!
Postanowiłam więc wybrać się do niej osobiście.
– Traktuję wszystkich uczniów jednakowo i Piotrek nie może być wyjątkiem – stwierdziła.
– Ja proszę, aby pani nie odpytywała go notorycznie, bo on jest bardzo wrażliwy – tłumaczyłam grzecznie.
– Proszę mnie nie pouczać, jak mam prowadzić lekcje. Wydaje mi się, że powinna pani zmienić podejście do syna. Jest pani nadopiekuńcza i swoim postępowaniem robi pani krzywdę dziecku. Przykro mi to mówić, ale temat pani osoby był już kilkakrotnie podejmowany w pokoju nauczycielskim. W dodatku skarżą się na panią rodzice uczniów z klasy Piotra…
– Co to znaczy? – byłam zaskoczona.
– Sugerowałabym, żeby ograniczyła pani te ciągłe wizyty w szkole i pozwoliła synowi wreszcie zaaklimatyzować się wśród kolegów z klasy. Bo na chwilę obecną jest traktowany bardzo niesympatycznie – stwierdziła.
– Co?! Mojemu dziecku dzieje się krzywda, a pani nie reaguje?! – nie wytrzymałam i zaczęłam krzyczeć.
Próbowała mi coś tłumaczyć, ale ja już jej nie słuchałam. Pobiegłam do klasy syna, wpadłam do środka, nie zważając na prowadzoną lekcję, spakowałam syna i wyciągnęłam z klasy. A na koniec powiedziałam kilka słów tym podłym bachorom…
Nigdy więcej go już nie przyprowadzę do tej szkoły! Poszłam tylko po papiery i usłyszałam, że jestem nadopiekuńcza, neurotyczna… I że sugerują pomoc psychologiczną, chętnie pomogą. O nie! Znajdę mu inną szkołę! Znacznie lepszą!
Ewelina, 49 lat