Mój tata skończył tylko siedem klas podstawówki. Zatrudnił się w fabryce traktorów jako robotnik niewykwalifikowany. Praca fizyczna szybko mu się znudziła.
Był bezczelny i wygadany, więc został partyjnym działaczem. Po kilku latach został przewodniczącym zakładowej Podstawowej Organizacji Partyjnej. Szychą. Do pracy zamiast w drelichu chodził w garniturze i z teczką.
Mama pochodziła z tej samej wsi co ojciec. Poznał ją, gdy pojechał na święta. Poprosił sąsiada o jej rękę i został przyjęty. Dziadkowie wiedzieli, że w mieście jest kimś ważnym. Wierzyli, że córka złapała pana Boga za nogi.
Piotr, Janina i Józek urodzili się rok po roku. Dzieci były dla mamy nie lada wysiłkiem. Utyła. Jej twarz straciła rumieńce. A ojciec stracił zainteresowanie. Do domu wracał coraz później, zawsze pijany.
– Zebranie się nam przeciągło – tłumaczył i zwalał się na fotel. Mama zdejmowała mu buty i przykrywała go kocem.
Czasem wracał w nastroju biesiadnym. Pił dalej, a potem przypominał sobie, że ma żonę. Ja jestem owocem takiego wieczoru. Urodziłem się, gdy mój najstarszy brat miał już dziesięć lat.
Miałem osiem lat, gdy w fabryce wybuchł skandal. Jedna z młodych robotnic poskarżyła się dyrektorowi na ojca. Dyrektor chciał sprawie ukręcić łeb, ale okazało się, że wujek tej dziewczyny był wysoko postawionym działaczem. Na ojca już wcześniej były skargi. A że młodsi koledzy od dawna czyhali na jego stanowisko, dodali od siebie swoje. I ojciec wyleciał. I z partii, i z pracy. Na pocieszenie dostał niedużą rentę.
Mama chciała mnie chronić
Wtedy zaczęło się piekło. Wprawdzie pił nie więcej niż kiedyś, ale już tylko w domu. Skończyły się bankiety na rynku. Dawni kompani zaczęli na jego widok przechodzić na drugą stronę ulicy.
Piotrek był już wtedy w wojsku. Jasia uciekała do koleżanki. Ja byłem jeszcze bardzo mały. Gniew ojca skupiał się więc na Józku. Gdy ojciec zaczynał go bić, mama zasłaniała go własnym ciałem. Obrywała naprawdę porządnie. Na pogotowiu wszyscy ją znali.
– Pani Gieniu, znowu te schody? – witali ją, gdy po raz kolejny przychodziła na dyżur ze złamaną ręką czy pokiereszowaną twarzą.
Rok później wyprowadziła się Jasia – pojechała do Łodzi pracować jako włókniarka. Piotr po wojsku został na Wybrzeżu, w stoczni. A gdy do wojska poszedł Józek, zostaliśmy w domu we trójkę.
Mama postawiła sobie za punkt honoru, że na mnie nie pozwoli ojcu podnieść ręki. Zmieniła strategię – zaczęła pić razem z ojcem. Jak tata wpadał w cug – odprowadzała mnie do sąsiadki. Ojciec tłukł ją na kwaśne jabłko co kilka dni. Gdy sama była znieczulona alkoholem – mniej bolało.
Dobrze się uczyłem i nauczyciele zaczęli mnie namawiać, żebym po podstawówce poszedł do technikum mechanicznego. Zostałem przyjęty.
Tata na wieść, że będę pierwszym w rodzinie, który ma szansę zdać maturę, upił się. A na wiwat podbił mamie oko. Byłem już wtedy duży, wyższy od kolegów w klasie. Coraz częściej próbowałem bronić mamy.
– Zostaw, synek, idź, nic mi nie będzie – mama wypychała mnie za drzwi. Jeszcze jej słuchałem, ale w duszy obiecywałem, że lada chwila ojciec oberwie ode mnie za swoje.
Zapisałem się na zajęcia z boksu. Trener był ze mnie bardzo zadowolony.
– Masz to coś, jak zechcesz, możesz daleko zajść! – powtarzał.
Nie zdążyłem wykorzystać moich nowych umiejętności przeciwko ojcu. Tata może nawet nie uderzył mamy mocniej niż zwykle. Ale ona, upadając, bardzo mocno uderzyła głową o kuchenkę. Zmarła na miejscu. Tata nie był już prominentnym działaczem – nikt nie pofatygował się, żeby sprawę zatuszować. Poszedł na długie lata do więzienia.
Uważałem, że to moja wina. Przestałem boksować, bo i po co? Trenowałem, żeby obronić mamę. I co? Nie zdołałem jej uratować.
Żyło mi się wygodnie
Rzuciłem szkołę i wyjechałem z miasta. Znalazłem pracę w Radomiu. A jak skończyłem osiemnaście lat, jak każdy facet, trafiłem do wojska. Nałóg ojca do tej pory skutecznie powstrzymywał mnie od picia. Ale w wojsku musiałem zacząć. Wiadomo – kto nie pije, ten kabluje.
Po dwuletniej służbie alkohol był już moim przyjacielem. Zarabiałem dobrze, nie miałem rodziny – w radomskich lokalach znany byłem z hojności. Potrafiłem w jeden wieczór przepuścić całą wypłatę. Zdarzało się, że na mój koszt pili wszyscy obecni akurat w knajpie. Potem musiałem aż do pierwszego pożyczać od kolegów na życie.
Po alkoholu, inaczej niż ojciec, nie robiłem się agresywny. Do pracy chodziłem na kacu, ale nigdy pijany. W technikum dla pracujących zdałem maturę. Awansowałem na szefa zmiany. Do partii nigdy nie należałem. Za to do Solidarności zapisałem się jako pierwszy. Związkowe spotkania w jednym nie różniły się od nasiadówek, na które chodził ojciec – wódeczka na stole musiała być. Karnawał Solidarności pamiętam trochę przez mgłę – cały czas byłem na rauszu. W stanie wojennym piłem zaś, żeby zapomnieć.
Ciągle byłem młody, ale alkohol zaczął robić swoje. Zaczęły się kłopoty z nerkami. Wylądowałem w szpitalu.
Tam poznałem Halinę. Młoda pielęgniarka, świeżo po szkole. Jej długi jasny warkocz zawsze łaskotał mnie, gdy pochylała się, żeby zrobić mi zastrzyk. Zacząłem z nią flirtować.
Zauważyłem, że sprawia jej do przyjemność. Po wyjściu ze szpitala postanowiłem zaprosić ją na randkę. Zebrałem się na odwagę, kupiłem kwiaty i zaczepiłem ją przed szpitalem. Zgodziła się!
Dla Haliny przestałem pić. Z dnia na dzień. Bo sprawę postawiła jasno.
– Staszek. Albo wódka, albo ja. Dla nas obu w twoim życiu nie ma miejsca – powiedziała.
Na ślub i wesele zaprosiłem rodzeństwo. Zjechali się z całej Polski. Piotrek miał trójkę dzieci, Jasia dwójkę. Józek miał dopiero zostać ojcem – jego Gabrysia była w szóstym miesiącu ciąży. Po raz pierwszy od wielu lat spotkaliśmy się wszyscy razem w jednym miejscu.
Po ślubie dostaliśmy dwupokojowe mieszkanie w nowym bloku. Kupiliśmy regał i rozkładaną wersalkę.
– Kochanie. Chyba pora pomalować mały pokój. Niedługo się przyda – takimi słowami żona poinformowała mnie, że będziemy rodzicami. Chwilę mi zajęło, zanim skojarzyłam, o czym mówi.
– Naprawdę? Wspaniale! – cieszyłem się jak dziecko.
Jacek urodził się w ósmym miesiącu ciąży. Pojawiły się komplikacje. Dziecko trafiło do inkubatora, a Halina na stół operacyjny. Lekarze musieli jej wyciąć macicę. Stało się jasne, że Jacek będzie jedynakiem.
Pokochałem go od razu miłością bezwarunkową.
– Będziesz miał wspaniałe życie, nie pozwolę cię skrzywdzić – obiecywałem.
Potrafiłem siedzieć przy jego łóżeczku i mówić do niego przez pół nocy. Po tysiąc razy obiecywałem mu, że nie zamienię się w mojego ojca. Złamałem tę obietnicę kilkanaście lat później.
Mój świat się zawalił
Zanim do tego doszło – byliśmy kochającą rodziną. To były najwspanialsze lata mojego życia. Do kumpli i wódki w ogóle mnie nie ciągnęło. Po pracy spieszyłem się do domu.
Halina dalej pracowała w szpitalu, więc to ja często odbierałem Jacka ze żłobka, potem przedszkola.
Dużo czasu spędzaliśmy razem. I świetnie się bawiliśmy.
W wakacje zwiedzaliśmy naszym nowym maluchem Polskę. Zjechaliśmy polskie wybrzeże od zachodu na wschód. Znaliśmy Mazury i Pojezierze Kaszubskie. Całą trójką zdobyliśmy Rysy. I poszliśmy na wybory w osiemdziesiątym dziewiątym roku.
Jacek nie sprawiał żadnych kłopotów. Świetnie się uczył. Trenował koszykówkę. Czasem nachodziła mnie myśl, że ja na to wszystko nie zasłużyłem.
Okazało się, że opatrzność miała podobne zdanie. Halina trafiła do szpitala z zapaleniem wyrostka robaczkowego.
– Ta operacja to jak wyrwanie zęba, tylko trochę dłużej potrwa, wszystko będzie dobrze – uspokajała mnie tuż przed tym, jak pojechała na salę operacyjną.
– Bardzo nam przykro. To się zdarza bardzo rzadko. W czasie operacji doszło do zatrzymania akcji serca. Reanimacja nie powiodła się. Proszę przyjąć moje kondolencje – usłyszałem.
Lekarz już dawno zniknął za drzwiami bloku operacyjnego, a do mnie ciągle nie docierało, co powiedział.
Halina nie miała jeszcze czterdziestki! Była młoda, zdrowa. Przecież to miał być rutynowy zabieg. To musi być pomyłka. Moja żona na pewno żyje!
Zacząłem krzyczeć i biegać w amoku po oddziale. Lekarzom i pielęgniarkom udało się mnie obezwładnić, dostałem środek uspokajający. Po dwóch godzinach pozwolono mi ją zobaczyć. Wyglądała tak spokojnie. Jak w czasie snu.
– Coś ty narobiła, dziewczyno, coś ty narobiła – szeptałem do niej i głaskałem ją po ręce. – I co ja powiem naszemu Jackowi?
Dopiero wtedy przypomniałem sobie o synu. Na pewno wrócił już ze szkoły i czeka na wieści. Pod domem przez kwadrans siedziałem w aucie. Gdy w końcu stanąłem na progu mieszkania – nie mogłem nic powiedzieć. Zacząłem płakać.
– Tato? Tato, przestań, nie strasz mnie – do Jacka zaczęło docierać, co się stało. Płakaliśmy razem do północy. Jacek w końcu się położył, a ja zszedłem do nocnego sklepu. Po raz pierwszy od ponad piętnastu lat kupiłem wódkę. I urżnąłem się jak zwierzę.
Do pogrzebu nie trzeźwiałem. Wszystkim zajęła się Janina, która przyjechała do Radomia z Łodzi.
– Ogarnij się, Staszek. Pomyśl, co by powiedziała Halinka, gdyby cię teraz zobaczyła – siostra próbowała przemówić mi do rozsądku.
Nie słuchałem. Haliny nie było i nic już nie mogła powiedzieć.
– Masz syna, on ma teraz już tylko ciebie. Opanuj się – prosili bracia.
Nie pomogło. Zapomniałem o danej mu obietnicy. Tęsknota za zmarłą żoną okazała się silniejsza niż miłość do żyjącego syna.
Janina została z nami tydzień. Przy niej jeszcze trochę się hamowałem. Ale potem poszedłem na całość. Piłem już od rana. W fabryce dostałem kilka ostrzeżeń. Po trzech miesiącach wyleciałem z pracy.
Gdyby nie sąsiadki i rodzice kolegów ze szkoły, Jacek chodziłby głodny. Przepijałem po kolei oszczędności, samochód, obrączkę, meble.
– Tato, wprowadzam się – zakomunikował mi syn.
Machnąłem ręką. Że go nie ma, zorientowałem się po kilku dniach. Skończyła mi się wódka, więc pomimo straszliwego kaca przez chwilę byłem trzeźwy.
– Jacek? Jacek? – zawołałem syna. Odpowiedziała mi cisza.
Poszedłem do jego pokoju. Na półkach nie było jego książek, w szafie – ubrań. Zapukałem do sąsiadki.
– Pani Aniu, Jacek zaginął. Muszę zadzwonić na policję – poprosiłem. Nasz telefon już dawno został odłączony.
– Nie zaginął. Wyprowadził się. Mieszka w internacie. Sąd rodzinny się na to zgodził – pani Ania wiedziała lepiej, co się dzieje z moim synem niż ja.
– W jakim internacie? On ma dom, nie jest sierotą. Ja im pokażę – zacząłem krzyczeć. Sąsiadka wypchnęła mnie za drzwi.
Umyłem się, chyba po raz pierwszy od kilku miesięcy, i poszedłem odzyskać syna.
– Jacek nie chce pana widzieć – oświadczył mi jego wychowawca.
– Jak to? Proszę mnie wpuścić!
Wychowawca chciał mnie wypchnąć na ulicę. Zamachnąłem się.
Dawno nie trenowałem, ale mięśnie ciągle miałem potężne. Moja pięść wylądowała na szczęce tego gościa. Przewrócił się i rozbił głowę.
Zmarnowałem swoją szansę
Trafiłem do więzienia na pół roku. Nie mogłem pić. Miałem czas na myślenie. Zrozumiałem, że jestem na najlepszej drodze, żeby zmarnować sobie i Jackowi życie. Postanowiłem wziąć się w garść.
Po wyjściu na wolność poszedłem na odwyk. Znalazłem pracę – jako stróż nocny. Wyremontowałem mieszkanie.
Zadzwoniłem do Jacka. Zgodził się ze mną spotkać. Po kilku miesiącach uwierzył, że się zmieniłem. Wrócił do domu.
Na rozdaniu świadectw maturalnych siedziałem w pierwszym rzędzie. I promieniałem z dumy. Zabrałem Jacka na obiad do restauracji. Jednej z tych, w której byłem w czasach kawalerskich.
– Pan Stanisław? Dawno pana nie widziałem? – szatniarz zupełnie wyłysiał, ale poza tym mało się zmienił.
– Pani Jadziu, proszę zobaczyć, kto do nas wrócił!
Pani Jadzia, barmanka, wybiegła się ze mną witać. A gdy dowiedziała się, jak to okazja, wróciła z dwoma kieliszkami wódki. – Tato – Jacek spojrzał na mnie z niepokojem. – Tato… – powtórzył.
– Oj, synku. Mamy co uczcić. Jeden kieliszeczek nikogo nie zabił – machnąłem ręką i z uśmiechem przechyliłem kieliszek.
Z relacji pani Jadzi wiem, że Jacek wyszedł, gdy wypiłem szósty.
Rano jego rzeczy nie było w mieszkaniu. „Wyjechałem z miasta. Nie szukaj mnie. Dałem ci szansę. Drugiej nie będzie.”.
Piłem kilka tygodni. Potem szukałem Jacka. Zadzwoniłem do siostry.
– Twój syn ma się dobrze. Studiuje. Więcej nie mogę ci powiedzieć. Nie, nie wyrzekł się ciebie. Ale mogę ci dać jego telefon dopiero, gdy będziesz trzeźwy przez rok. Jak nie – nie chce cię znać.
Przez dziesięć lat nie udało mi się spełnić tego warunku. Na odwyku wytrzymywałem tydzień, góra dwa.
Straciłem mieszkanie, wylądowałem na ulicy. Pięć lat temu dowiedziałem się, że zmarł mój ojciec. Nie wiem, jak Jasia znalazła mnie w tej noclegowni.
– Zmarł ojciec. To dziwne, że żył tak długo. Zapił się na śmierć. Jego ciało znaleziono na wysypisku śmieci. Pewnie jestem naiwna, ale pomyślałam, że da ci to do myślenia – powiedziała.
Okazało się, że Jasia miała rację. Przypomniałem sobie wszystko. Jak mogłem zamienić się w niego?
Zaparłem się. Poszedłem na kolejny odwyk. A potem zapisałem się do AA. Znalazłem pracę w sortowni odpadów. Wynająłem kawalerkę. Zacząłem działać w fundacji pomagającej ludziom wychodzić z bezdomności.
Walczę o siebie
Nie piję już od pięciu lat. Ale nie miałem odwagi zadzwonić do Jasi i poprosić, żeby przekazała tę wiadomość Jackowi. Wiedziałem, że syn ma żonę, że mam wnuki. Mieszkał w Warszawie, był informatykiem i świetnie mu się wiodło. Tylko bym mu narobił wstydu.
Zresztą gdybym odezwał się do niego, wyobrażalem sobie, coby pomyślał. Że przypomniałem sobie o nim, bo potrzebuję jego pomocy. A ja wiem, że nie mam prawa o nic go prosić.
Prawda jest taka, że umieram. Niewydolność nerek. Kłopoty z nimi miałem jeszcze przed ślubem. Dopóki żyła Halina, regularnie się badałem, brałem leki. Dziewięć lat temu zostałem pobity na ulicy. Znudzone dzieciaki postanowiły się zabawić. Ocknąłem się w szpitalu. Lekarze musieli wyciąć mi jedną nerkę.
Ta druga zaczęła szwankować trzy lata temu. Jako alkoholik, nawet trzeźwy, nie miałem szans na przeszczep. Dializy powoli przestawały działać.
– Panie Stanisławie. Zostało panu najwyżej kilkanaście miesięcy. Jedynym ratunkiem jest przeszczep nerki od kogoś z rodziny. Musi pan się odezwać do syna – powiedziała mi lekarka miesiąc temu.
Pożałowałem, że jej kiedyś o nim opowiedziałem.
– Nie ma mowy – uciąłem temat.
Jasne. Chciałbym przed śmiercią zobaczyć syna. Poznać wnuki. Ale obiecałem sobie, że dopóki na przeszczep nie będzie za późno, nie odezwę się do nikogo z rodziny. Nie chciałem, żeby w ogóle zaczęli rozważać, czy powinni mi pomóc.
– Panie Staszku. Gość do pana – pielęgniarka wsunęła głowę do sali. W szpitalu leżałem wtedy już od trzech tygodni. Spodziewałem się kolegi z pracy albo kogoś z fundacji.
Ten brodacz wydawał mi się znajomy, ale nie mogłem skojarzyć twarzy z konkretnym nazwiskiem.
– Tato – te dwie sylaby wystarczyły, żebym zrozumiał, kto to. Łzy zaczęły mi płynąć po policzkach. – Już dobrze, jestem tu, pomogę ci. Dlaczego nie zadzwoniłeś, nie dałeś znaku? Przecież od dawna nie pijesz – Jacek w końcu przestał mówić. Też płakał.
– Co ty tu robisz? Jak mnie znalazłeś? – tylko tyle udało mi się wyszeptać.
– Wszystko ci potem opowiem. Teraz najważniejsze jest twoje zdrowie. Zaraz idę na badania. Jak nie będę się nadawał na dawcę, to zbada się też twoje rodzeństwo. Wszyscy obiecali.
– Zabraniam ci. Nie ma mowy. Nie przyjmę twojej nerki – protestowałem, ale Jacek już zniknął.
Zapadłem w letarg. Kilka godzin później byłem pewien, że Jacek tylko mi się śnił.
– Panie Staszku? Mam wspaniałą wiadomość. Pana syn może być dawcą. Pasuje idealnie. Nie ma na co czekać, operację zaplanowaliśmy na jutro. Syn pojechał do domu, do Warszawy. Jutro wróci. Wszystko będzie dobrze.
– Pani doktor, ale ja się nie zgadzam. On nie może dla mnie ryzykować zdrowia. Ja nie zasłużyłem – powtarzałem. – Nie podpiszę zgody na operację. Nie ma mowy.
Lekarka pokiwała głową i wyszła. Byłem pewien, że wygrałem.
– Tato, tato. Obudź się. Musisz kogoś poznać – nad moim łóżkiem pochylał się Jacek. – To jest Zosia, a to Staś. Tak, ma imię po tobie. Dużo im opowiadałem o dziadku. I bardzo chcieli cię poznać. Jeżeli nie dla mnie, to dla nich zgodzisz się na operację. Rozumiesz?
Popatrzyłem na dzieci. Boże, ta mała wyglądała zupełnie jak Halinka. Uśmiechnęła się do mnie i zaszczebiotała.
– Dziadziu, wiesz, a ja mam pieska. Tofika. Na pewno się polubicie.
Poczułem, że po policzkach lecą mi łzy. Zacząłem się łamać.
– Jacek. Naprawdę chcesz to robić? Nie będziesz żałował? Ja się nie odzywałem, bo nie chciałem cię stawiać w tej sytuacji. Bo wiesz, nic mi nie jesteś winien. Nic dla ciebie nie zrobiłem…
– Przez piętnaście lat byłeś najlepszym ojcem na świecie. Tego nigdy nie zapomniałem. Długo nie mogłem ci wybaczyć, że po śmierci mamy nie umiałeś żyć dla mnie. Odkąd znam Agnieszkę, moją żonę, już wiem, co czułeś. Bardzo się cieszę, że pani doktor mnie znalazła. I że zdążyłem.
Operacja przebiegła bez komplikacji. Po niej leżeliśmy z Jackiem na jednej sali. Opowiedział mi, że pani doktor odszukała go na Facebooku.
– Na szczęście mamy dość mało popularne nazwisko. Napisała wiadomość do kilku mężczyzn. Trafiła za czwartym razem. Nie zastanawiałem się nawet przez chwilę. Moja żona też nie miała wątpliwości. Zobaczysz, polubisz ją…
Jacek już wszystko zaplanował. Po wyjściu ze szpitala mam zamieszkać z nimi.
Podsłuchałem wczoraj rozmowę syna z lekarką. Byli pewni, że śpię.
– Zaprosiłem do nas na weekend braci i siostrę ojca. Zjadą z dziećmi i wnukami. Tata nie pamięta, ale w sobotę są jego urodziny. Będzie wielka impreza!
Ledwie udało mi się stłumić uśmiech. W sobotę będę najbardziej zaskoczonym jubilatem, jakiego widział świat.