Przyjechał rano, tuż po dziewiątej. Cały Albercik – wycyrklował, żeby Hania była w szkole, to zaoszczędzi na prezencie. Taki wujek, to jakby żadnego dziewczynina nie miała! Gdyby Wiesiek był, toby mu wygarnął, ale akurat z godzinę wcześniej do lasu poszedł, drewno wyrabiać, bo już widać, że na całą zimę nie wystarczy.
– Sama jesteś? – upewnił się brat jeszcze w drzwiach.
– Z kim mam być? – spojrzałam na niego ostro. – Myślisz, że kochanka pod pierzyną chowam?
Zaproponowałam herbatę, ale odmówił. Nigdy u nas niczego nie zje ani nie wypije – do salonów przyzwyczajony, nie do poniemieckiej chałupy na wygwizdowie. Myślałby kto, hrabia albo inny książę, a nie brat rodzony. I cały czas łypał na plazmę, którą żeśmy kupili. Ciekawe, czego się spodziewał? Starego grata ściągniętego ze śmietnika?
– To dużo pieniędzy, Lidio – powiedział, wyciągając z teczki kopertę. – Może lepiej sama oddaj, osobiście. Ten twój Wiesiek, sama wiesz…
– Co wiem? – zapytałam. – Czy dajesz mi właśnie do zrozumienia, że mój mąż to złodziej?
– Nie, no coś ty – zacukał się. – Ale wypić lubi, prawda?
– Chłop jest, to lubi – wzruszyłam ramionami. – Na wsi inaczej żyć się nie da, powinieneś pamiętać.
Guzik tam pamięta, zawsze był z niego wychuchany pieseczek rodziców. Najlepsze kąski, ubrany jak paniczyk, szkoły w miastach… A dziś mu się zdaje, że sam wszystko osiągnął, o kosztach nie myśli. O tym, że wszyscy tyraliśmy po ludziach, żeby było na sraty-taty, żeśmy same ziemniaki podmarznięte na przednówku jedli…Nawet przez chwilę się nie zastanowi, czemu tatusia szlag trafił tak szybko, a mamusia wygląda jak poniszczona staruszka, choć ledwo sześćdziesiątka jej stuknęła.
– Lecę – przestępował teraz z nogi na nogę, jakby go podłoga parzyła.
– Nie usiądziesz nawet na chwilę? – zdjęłam sweter Hani z krzesła. – Nie pogadamy?
– Chciałbym, ale wiesz, praca – rozłożył ręce. – Może innym razem. Oddaj pieniądze jak najszybciej i pozbądź się tych ludzi ze swojego życia. Są niebezpieczni.
– Dziękuję, zwrócimy ci co do grosza w ciągu roku – powiedziałam, bo widziałam, że na to czeka.
Machnął ręką, że dla niego taka kasa to pryszcz
Nie wątpię! Patrzyłam potem przez okno, jak idzie w stronę samochodu. Nawet nie wjechał na podwórze, pewnie się bał, że sobie to cacko błotem zachlapie. Cholerna niesprawiedliwość, ot co. Gdyby rodzicom kiedykolwiek przyszło do głowy, że ich córka to też człowiek, wtedy to ja byłabym doktorem. W szkole, póki chodziłam, nauczyciele zawsze chwalili mnie, że zdolna, nawet odznakę wzorowego ucznia miałam.
Przeliczyłam pieniądze – było równe dziesięć tysięcy. Tylko siedem byliśmy dłużni, ale życie też kosztuje. Tylko co taki Albercik może o tym wiedzieć?
– Lidka! – ledwo usiadłam przy kawie, Wiesiek wpadł do domu jak bomba. – Kiedy ten twój braciak kasę przywiezie, co? Znów do mnie dzwonili, że to lada chwila przyjadą! Akurat dzwonili, jak w lesie słaby zasięg jest.
– Tam w bukach byłeś, w wąwozie? – upewniłam się.
– A gdzie miałem być? – burknął. – Na Majorce? To kiedy on zamierza przyjechać? Zadzwoń może, zanim znów mnie będą kwitami straszyć.
Może i Albercik ma rację, sama te pieniądze oddam. A pozostałe trzy tysiące schowam, zanim pójdą na przelew. Owszem, mam przesrane życie, ale moja córka będzie miała lepsze. Już widać, że ma głowę nie od parady.
– Nigdzie nie zamierzam dzwonić – powiedziałam mężowi. – Dużo złego można o Albercie powiedzieć, ale słowny jest. Zabieraj dupę w troki i wracaj do lasu, mrozy zapowiadają w telewizorze.
Zaczął się szwendać, jak to on. Najpierw herbatka, potem zgłodniał; zaraz się miał zacząć powtórkowy odcinek serialu, a ten wciąż obok, jak ta mucha uprzykrzona… Musiałam wyjść do toalety, żeby go czymś nie zdzielić przez ten głupi łeb. Wracam a on z moją komórką przy uchu!
– Ale przecież mówię, że Alberta tu nie było – wściekał się. – Może i jechał, ale nie dojechał. Daję Lidkę, mam swoją robotę, a nie przez telefon tłumaczyć jak krowie na rowie!
– Twoja szwagierka – mruknął, podając mi komórkę. – Stęskniła się za doktorkiem.
Jasna cholera i co ja mam teraz powiedzieć? Zanim podniosłam komórkę do ucha, połączenie zostało przerwane. No, nie lubi mnie, hrabina, cóż robić? Albo Albert wrócił i zaraz będę się musiała tłumaczyć za tego mojego głąba. Lepiej niech już idzie do roboty, bo tylko zamęt robi w chałupie. Jakoś w obiad zadzwoniła mamusia. Przez chwilę miałam nadzieję, że chce zapytać, co kupić Hani na urodziny – w końcu to, póki co, jej jedyna wnuczka.
– Ty wiesz, że nasz Albert miał wypadek? – załkała. – Dzwoniła właśnie jego żona. W szpitalu leży!
– Kto? Weronika? – nie rozumiałam.
– Albert, przecież mówię, głucha jesteś? Wylądował na drzewie, a potem w strumieniu czy jakoś tak… Takie śliczne auto na złom!
– Uspokój się, mamo – powiedziałam. – Na pewno nic mu będzie, wiesz, że jest w czepku urodzony.
Wiesiek stał obok mnie i słuchał. Jak on mnie wkurza z tym węszeniem, agent śledczy się znalazł. I już, dawaj mnie szturchać i syczeć, żebym zapytała, w jakim szpitalu brat leży.
– A weź sam się pytaj – podałam mu komórkę. – Idiota!
A ten od razu do mamy tym swoim głosikiem pełnym współczucia… Że bardzo mu przykro, że JA jestem w szoku i na pewno będę chciała brata odwiedzić. On, rzecz jasna, chętnie mnie zawiezie, tylko dokąd? Słuchać się tego nie dało. Bałwan i do tego włazidupa. Ale mama go lubi, zawsze powtarza, że biedny, ale serce ma złote. Najwyraźniej uważa, że i tak miałam szczęście.
REKLAMA
Wyszłam zrobić Hani kanapkę, bo już nerwów nie miałam do tego cyrku. Swoją drogą, z tej mojej bratowej niezła su… Umiała zadzwonić, żeby się dowiedzieć, czy szanowny małżonek zdążył rodzonej siostrze kasę na wieczne nieoddanie ofiarować, ale do ślicznej główki jej nie przyszło, żeby mnie powiadomić o wypadku.
Zawsze nas traktowała jak piąte koło u wozu
Jak są z Albertem cztery lata po ślubie, nigdy nas do siebie nie zaprosili, na dobrą sprawę nie wiem nawet, gdzie ten ich dom stoi.
– Jedziemy do szpitala – zadysponował Wiesiek, wchodząc do kuchni już w kurtce i buciorach.
Złapałam go za fraki i wyciągnęłam do przedpokoju.
– Pogrzało cię? – spytałam. – Ktoś cię tam zapraszał? Bo mnie nie.
– Do łóżka chorego nikogo się nie zaprasza – burknął. – To twój brat, Lidka, co z tobą?
– Nie zostawię dziecka samego, żeby jeździć czyjąś złamaną nogę oglądać. Nie bój żaby, Albercik się wykaraska, jeszcze takie ubezpieczenie zainkasuje, że ci oko zbieleje.
– Jakaś ty głupia jest – mąż złapał mnie za sweterek. – Czasem to mam chęć tak ci zamalować…
I poleciał. Idiota, słowo daję. Już mu Weronka pokaże uczucia rodzinne, to pewne. Nie było Wieśka i nie było, już się zaczęłam martwić, że i on w jakimś strumieniu wylądował. Wrócił wreszcie wieczorem, zmarznięty, pewnie mu znów w aucie ogrzewanie nie działa.
– Oj, źle to wygląda, Lidka – oznajmił. – Bardzo źle.
Wyjął z wewnętrznej kieszeni kurtki grubą kopertę i rzucił na stół.
– Ale kasę mamy – powiedział. – Nawet Weronika nie dyskutowała. Powiedziałem jej, że jak Albert umrze, to od razu im wspólne konto zablokują, więc zaraz pojechała ze mną do banku wypłacić.
Jasna cholera, to się porobiło…
– A skąd ty taki kumaty jesteś, co się z kontem dzieje po śmierci współmałżonka? – tknęło mnie nagle.
– Pytałem w banku, jak byłaś chora – wyjaśnił, jakby nigdy nic. – No, co się gapisz? Mieliśmy z Hanią bez grosza zostać? A może znów chwilówki u gangsterów brać?
– Ile tu jest? – zapytałam.
– Dziesięć tysi – mruknął. – Tak uzgodniliśmy, nie?
I Weronika nawet się nie skapnęła, że jej tyle z konta ubyło? To ileż, kurna, oni mają forsy?
– Co z Albertem? – złapałam męża za rękę. – Naprawdę źle?
– W śpiączce leży – powiedział. – Nawet nie widać, czy to on… Masakra.
– I ty kobietę do banku ciągałeś? W takiej sytuacji?
– Ktoś musiał tam być przytomny – wzruszył ramionami. – Jeszcze mi podziękują za to.
W nocy, gdy Wiesiek zasnął, wstałam i schowałam pieniądze, które przywiózł mi rano brat. Jak Albert przeżyje, to mu oddam, a jak nie, to będzie jak raz dla Hani na naukę. Na razie nikt nie musi o nich wiedzieć. Cicho sza!