Każda rozmowa między Marią, a Kornelią przeradzała się w krzyk. Potem przechodziła w awanturę, a następnie w fazę wyzwisk i przekleństw. Zawsze tak było. Od dzieciństwa. Z tego powodu nie widziały się od dziesięciu lat.
Pewnego dnia Maria siedziała rano w szlafroku, w papilotach i piła kawę. Zadzwonił dzwonek do drzwi.
– Kto do cholery przychodzi tak wcześnie rano – mruknęła i poszła otworzyć.
Okazało się, że to była Kornelia. I to nie sama, ale z synem. To znaczy wnukiem Marii. Pięcio-, sześcioletni chłopiec był kopią swojej matki, Maria od razu widziała, ze musi to być jej wnuk.
Stali, patrzyli na siebie w milczeniu, a wtedy Maria powiedziała:
– Dlaczego stoicie? Wejdźcie, skoro przyszliście…
Goście weszli, stanęli w przedpokoju, w milczeniu wpatrując się w matkę i babcię. Weszli do pokoju i usiedli, a Maria zdziwiła się na ich widok: „Moja córka jest dziwnie spokojna”, a potem głośno powiedziała:
– Jak ma na imię wasz syn?
Kornelia poklepała chłopca i odpowiedziała:
– Bartuś.
– Na cześć twojego dziadka?
– Tak jest.
Siedzieli popijając herbatę i jedząc ciastka.
– No to powiedz mi, dlaczego przypomniałaś sobie o swojej matce? – zapytała Maria.
– Muszę wyjechać. Na dwa miesiące. Nie mogę zabrać ze sobą syna, nie mam go z nikim zostawić. Jesteś jedyną osobą, której ufam. – odpowiedziała Kornelia.
Maria miała ochotę nakrzyczeć na córkę, ale spojrzała w jej smutne oczy, na szczupłego chłopca, i aby powstrzymać się powiedziała:
– Mam tam trochę słodyczy. Zaraz ci je przyniosę. – Poszła do salonu.
Stanęła przy szafie, próbując się uspokoić, i wtedy zatrzasnęły się drzwi wejściowe. Wzięła słodycze i wróciła do kuchni. Był tam tylko jeden wnuk.
– Gdzie jest mama, Bartuś?
– Nie ma jej, babciu. Poszła do szpitala. A za dwa miesiące już całkowicie zniknie. Mama mówi, że zjada ją rak. Ponoć jest już duży… Babciu, ja myślałem, że raki nie jedzą ludzi.
Maria usiadła ciężko na stołku, przytuliła wnuka i zapłakała.