Koleżanki z pracy wciąż dopytują się o mojego Miśka: co tam u niego słychać, jak sobie radzi w nowym mieszkanku… Szlag człowieka trafia po prostu! Dotąd zawsze mogłam się synem pochwalić, a teraz co? Mam mówić, że ledwo wiąże koniec z końcem? Zresztą, guzik wiem, co się u niego dzieje, bo jakoś wstrzelić się nie mogę z telefonem; zawsze albo jest w pracy, albo odsypia.
Pewnie, jak się ktoś wiąże z dziewuchą, która zamierza całe życie studiować, to zasuwać musi… I po co mu to było? Taką miał wspaniałą sympatię przed tą całą Jolantą. Kasia, miła dziewczyna. Już się gadało o ślubie, oglądało pierścionki i nagle wylazło toto nie wiadomo skąd, rozwaliło życie chłopakowi w drobny mak i proszę, nagle jest dorosły, wyprowadza się, żegnaj, mamo, pa… Ech.
I nawet nie wiem, co właściwie powinnam w tym całym układzie robić? Ani ze mnie teściowa, bo ślubu brać nie chcą, a skoro tak, to nawet nie warto o ewentualnych wnukach wspominać. Na nieślubne dziecko będę własnego syna namawiać?
Miałam nadzieję, że jak Miśkowi bieda dokuczy, to pójdzie po rozum do głowy i w końcu skalkuluje sobie, że wynajem mieszkania nijak mu się nie opłaca. Wróci do domu, miejsca jest dość – całe piętro mogę młodym odstąpić. Warunek jest tylko jeden: ślub. Na kocią łapę u mnie mieszkać nie będą. Żadnych związków partnerskich, czy jak to tam zwał, tolerować nie zamierzam. I żeby była jasność: nic przeciw tej Jolancie nie mam, ja z nią życia sobie nie układam.
Nie podoba mi się tylko to kombinowanie. Widzę, że chłopak zadurzony na amen, ona za to jakaś letnia i nie mogę się pozbyć wrażenia, że tylko koczuje przy Miśku, zanim jej się ktoś lepszy nie trafi…
Pognałam do szpitala jak szalona
Wróciłam z pracy, zabrałam się za gotowanie, jak zwykle na kilka dni, bo dla siebie samej codziennie pichcić się nie chce, a tu telefon. O wilku mowa, Jolanta! Przeprasza, że przeszkadza, ale ma problem i ogromną prośbę. Czy mogłabym przyjechać do szpitala?
– Michał miał wypadek w drodze do pracy, zabrało go pogotowie – tłumaczyła. – A oni tutaj nie chcą mnie do niego wpuścić! Siedzi tam taki stary smok i mówi, że nie ma szans, bo nie jestem rodziną!
– Michał? Wypadek? – patelnia wypadła mi z dłoni i huknęła o kafelki. – Oczywiście, zaraz będę! Gdzie?
Podała mi adres szpitala, a ja tylko powyłączałam gaz, złapałam torbę i po chwili siedziałam w samochodzie. Matko święta, co tam się stało?
A mógł mieszkać w domu, stąd do dawnej roboty miał tylko spacerek!
Zaparkowałam pod szpitalem i opadły mnie wspomnienia: to właśnie tutaj leżał z zapaleniem płuc, gdy był jeszcze malutki. Siedziałam wtedy przy jego łóżku od rana do nocy, karmiłam, przewijałam i umierałam ze strachu, że kolejny nawrót gorączki odbierze mi jedyne dziecko.
– Dobrze, że pani przyjechała – Jolanta złapała mnie tuż przy wejściu. – Proszę im powiedzieć, żeby mnie wpuścili, przecież nie mam pojęcia, co się stało! Muszę tam wejść!
Jakoś mnie złość wzięła, kiedy ją zobaczyłam. Niby taka spanikowana, przejęta, a ubrana jak spod igły, nawet makijaż miała idealny. Powiedziałam, że wejście załatwię jej później, bo kto wie, ile to potrwa. Teraz najważniejsze, to dowiedzieć się, co z Miśkiem. Może mu jakaś transfuzja potrzebna albo co?
„Smok” w recepcji okazał się całkiem miłą panią w moim wieku i znów mnie nerwy na Jolantę wzięły. Może mnie też przyrównuje do jakiegoś prehistorycznego gada? Jak już kobieta po pięćdziesiątce, to stara?! Czekaj, kochanieńka, nikt nie jest wiecznie młody, także i tobie pokryje się buźka zmarszczkami!
Zaprowadzili mnie do syna i mało nie padłam na progu. Mój synek! Cały w bandażach, podobno poraniony przez odłamki przedniej szyby, rurka w gardle, noga na wyciągu…
– Misiaczku…, synku! – przypadłam do łóżka, ale nie zareagował.
Lekarz wyjaśnił, że wciąż jest nieprzytomny. Zrobili badania i wydaje się, że sytuacja nie jest tak groźna, jak się wydawało na początku. Parę złamań, stłuczenia, ale chyba żadnych poważniejszych obrażeń wewnętrznych. Zaraz go zabiorą na tomograf.
Wepchnęła się na moje miejsce
Siedziałam przy synu, ile pozwolili, niestety, nie odzyskał przytomności. Gdy zadzwoniła Jolanta, powiedziałam, żeby poszła do domu, sama się wszystkim zajmę. Zresztą Michał by sobie nie życzył, żeby zmieniała mu pieluchy, to chyba oczywiste!
– Lekarze mówią, że nie ma powodów do strachu – dodałam. – Zgodzili się, bym została, bo jestem matką i zaopiekuję się chorym najlepiej.
– I nie mogę nawet go zobaczyć? – płakała w słuchawkę.
– Nie wiem, może jutro. Ale pandemia jest, więc się nie nastawiaj. Dobrze, że ja weszłam.
Niech się dziewucha nauczy, że w życiu, aby coś mieć, coś trzeba poświęcić. Może dotrze do niej wreszcie, że ślub to nie tylko zbędny papierek!
Następnego dnia wzięłam urlop w pracy i pognałam do szpitala. Z Jolantą się nie kontaktowałam, co będę ją budzić. Jak się już wysztafiruje, niechybnie się pojawi, numer zna. Zachodzę do sali, gdzie leżał syn – pusto… Aż mi serce stanęło!
Poleciałam do pielęgniarek, pytam, a te siksy mówią, że Miśka przewieźli na drugie piętro. I nie ma powodu do nerwów, bo już od rana siedzi przy nim jego partnerka, bardzo miła dziewczyna zresztą.
– A tę jak tu wpuścili? Przecież to żadna rodzina! – prychnęłam. – Zresztą pandemia jest, a tu co, każdy z ulicy może sobie wejść i roznosić zarazki?
– Pacjent odzyskał przytomność i złożył oświadczenie – wytłumaczył lekarz, do którego pobiegłam po wyjaśnienia. – Takie mamy procedury. Teraz ta pani jest upoważniona do rozmów z personelem, proszę u niej zasięgać informacji.
Komedia jakaś! Odnalazłam wreszcie salę syna, a tam już Jolanta bryluje. I mówi do mnie, że mogę jechać do domu, sama się wszystkim zajmie. No co za wstrętna dziewucha! A Michał, biedactwo, ledwo żywy, ale ją poparł. Co mu ta zołza nagadała?!