Podobno nieźle gotuję. Ba! Niektórzy uważają nawet, że wręcz wspaniale! Prowadzimy z mężem gospodarstwo agroturystyczne i nasi goście nachwalić się nie mogą mojej kuchni. Toteż kiedy syn z synową zapytali, czy moglibyśmy ugościć ich zagranicznych przyjaciół, zgodziłam się z największą radością.
Jeszcze tego samego dnia ułożyłam menu
Oczywiście składało się tylko z naszych polskich specjałów… Kiedy lista potraw była już gotowa, zadzwoniłam do syna:
– Nie wiem tylko, co podać na przystawkę – zaczęłam. – Mam grzybki z zeszłego roku…
– Nie dokończyłam, bo syn jakoś tak dziwnie odchrząknął.
– Wiesz…, mamo, Iwona (to moja synowa) uważa, że nie możemy robić ci kłopotu. Przywieziemy ze sobą wszystko! Nawet talerze…
Osłupiałam.
– Jak to talerze? U nas nie brakuje…
– Tak, ale to specjalne, do sushi. Bo widzisz, Iwona uważa, że tradycyjna kuchnia polska, może im się wydać zbyt tłusta! Oni nie są przyzwyczajeni do ciężkich potraw. Jeszcze się pochorują! A to byłby dopiero obciach! Wiesz, jak nam na nich zależy…
– Wiem! To ja może przynajmniej ciasto upiekę – zaproponowałam nieśmiało – szarlotkę albo sernik.
– Na deser będą lody sorbetowe! Bez mleka. Iwona już zaplanowała!
– A róbcie co chcecie! – zdenerwowałam się. – Dla mnie to nawet lepiej! Mniej kłopotu! – i rzuciłam słuchawką.
– Wciąż tylko „suszy” i „suszy”– poskarżyłam się mężowi. – Jacy oni są niemądrzy! Przecież goście na pewno zapytają o nasze tradycyjne, regionalne potrawy! A jeżeli akurat nie każdy z tych zagraniczniaków przepada za sushi, to co?!
– Sushi, czy nie sushi – odpowiedział tajemniczo – ale jak to wypiją zobaczą, co znaczy „suszy” – i podniósł w górę butelkę pigwówki własnej roboty…
W ten sposób podsunął mi szatański pomysł…
„Zrobię po swojemu!” – knułam w myślach. „Zobaczymy, co bardziej gościom posmakuje… A Iwona niech wreszcie doceni, co swoje, polskie… Zawsze nosem kręci, to jej go trochę utrę!”. W dniu przyjazdu gości krzątałam się po kuchni od rana. Zrobiłam schab ze śliwką, żurek, ćwikłę, grzybki marynowane oraz surówkę z kapusty. Tuż przed przyjazdem gości wstawiłam do piekarnika szarlotkę. Smakowity zapach rozszedł się po domu…
Jeden z gości od progu zapytał, co tak piękne pachnie. Stało się jasne, że to moja szarlotka, a nie sushi będzie gwoździem programu. Synowa rzuciła mi niechętne spojrzenie… „Jeden zero dla mnie” – pomyślałam. Wniosłam wazę z żurkiem, schab, sałatki… Towarzystwo, które dotąd raczyło się japońskim przysmakiem rzuciło się w moją stronę!
– Iwona tak się namęczyła… – głos Kuby, gdy podszedł do mnie, był pełen wyrzutu. – Pół nocy sama zawijała te wodorosty, bo catering nawalił!
A ty tu wyskakujesz z żurkiem…
– O, jak sama, to muszę spróbować! – przerwałam mu.
Podejrzliwie wzięłam to „suszy” do ust i… hmn… pycha! W tej chwili zauważyłam, że moja synowa nabiera sobie… porcję schabu! Popatrzyłyśmy na swoje talerze i… wybuchnęłyśmy śmiechem:
– To co, schabowy kontra sushi – remis? – spytała Iwona.
– Oczywiście! – odparłam wesoło.