„40 lat temu sprzątnęłam siostrze narzeczonego spod ołtarza. Pogodziłyśmy się dopiero na jego pogrzebie”

„Przez 40 lat spotkałyśmy się tylko dwa razy: na pogrzebie taty, a potem mamy. Myślałam, że już nigdy się nie pogodzimy. Olga całkowicie zerwała kontakt z obojgiem. Nigdy nie wyszła za mąż. Za swoje złamane serce obraziła się nie tylko na siostrę i szwagra, ale też na cały świat i na miłość”.

Zawsze pilnowałyśmy porządku i zawsze zdecydowanie interweniowałyśmy, kiedy ktoś nie liczył się z sąsiadami, na przykład śmiecił na klatce schodowej albo hałasował w godzinach ciszy nocnej.

Byłyśmy już na emeryturze

Olga i Teresa były siostrami i mieszkały razem, odkąd zmarł mąż Teresy. Ja też byłam wdową, a Olga nigdy nie wyszła za mąż. Wszystkie trzy byłyśmy już na emeryturze i cieszyłyśmy się zasłużonym spokojem, najchętniej w swoim towarzystwie.

Codziennie rano po śniadaniu spotykałyśmy się przy kawie i plotkowałyśmy. W każdy czwartek urządzałyśmy wspólny podwieczorek – obowiązkowo z ciastem – a w soboty grałyśmy w karty, racząc się przy tym nalewką z dzikiej róży. To były nasze oficjalne spotkania. A oprócz tego nieoficjalnie przesiadywałyśmy u siebie nawzajem codziennie całymi godzinami.

Na pozór układało się między nami idealnie, ale jak to często bywa, pod pozorami pogodnej sielanki krył się zamiatany pod dywan poważny problem. Na pierwszy rzut oka Olga i Teresa były kochającymi się i bardzo zżytymi siostrami. Jednak ja spędzałam z nimi dużo czasu, no i z natury jestem spostrzegawcza, więc zauważyłam, że istnieje między nimi jakieś niemiłe napięcie, jakaś uraza, rana, stara waśń.

Zwykle trzymały owo coś w ryzach, ale potrafiły ostro się pokłócić o byle bzdurę. O to, która z nich miała kupić chleb i zapomniała. Albo o to, czyj dyżur przy odkurzaniu akurat wypada. O tyle absurdalne, że obie miały bzika na punkcie sprzątania i zamiatały podłogę kilka razy dziennie, dzięki czemu była tak czysta, że można by z niej jeść. Zatem spór o dyżur przy odkurzaniu był tylko pretekstem do robienia sobie nawzajem wyrzutów. Gdyby ktoś nie znał ich tak dobrze jak ja, pomyślałby, że są po prostu kłótliwe i lubią się od czasu do czasu posprzeczać, ale ja czułam, że nie o to chodzi.

Słyszałam, jak z ich ust padały gorzkie słowa, których zupełnie nie rozumiałam. Raz na przykład Teresa zapytała Olgę, czy może pożyczyć od niej kolczyki. Wychodziła wtedy do kawiarni na spotkanie z dawno niewidzianą koleżanką. Sprawiała wrażenie podekscytowanej i stremowanej tym spotkaniem. Stroiła się przez pół dnia.

– Możesz je wziąć. Miło, że zapytałaś. Kiedyś nie miałaś takich skrupułów i sięgałaś po moje jak po swoje…
– Jednak ich nie wezmę, nie pasują mi do spódnicy. – Teresa gwałtownym ruchem odłożyła kolczyki z powrotem do szkatułki. – Muszę już lecieć, nie chcę się spóźnić.

W pośpiechu narzuciła płaszcz i wyszła z mieszkania, trzaskając drzwiami. Takie incydenty nie zdarzały się często, ale powtarzały się regularnie i dawały mi do myślenia. Moje przyjaciółki miały do siebie o coś ogromny żal, który na co dzień starały się tłumić, lecz uraza była tak duża, że wciąż przebijała się na powierzchnię. To tu, to tam.

Lubiłam je i życzyłam im jak najlepiej, ale nie miałam prawa z tego powodu wtrącać się w ich życie. Poskromiłam więc swoją ciekawość oraz mocne pragnienie pogodzenia sióstr i nakazałam sobie nie wtykać nosa w nie swoje sprawy. Czasem rozdrapywanie starych ran przynosi więcej złego niż dobrego. Pogodziłam się z tym, że nigdy nie poznam tajemnicy moich przyjaciółek, gdy niespodziewane zrządzenie losu sprawiło, że same mi ją wyznały…

Wszystko zaczęło się od kota, który się przybłąkał

Chudy, szaro-bury, płochliwy zwierzak o pięknych, żółto-zielonych oczach. Plątał się po naszym osiedlowym śmietniku, szukając resztek jedzenia. Bał się ludzi, nie podchodził na „kici-kici” i nie było mowy, żeby zbliżył się do człowieka i wziął jedzenie z ręki. Zwłaszcza że część sąsiadów go przeganiała. Narzekali, że jest brudny, najprawdopodobniej chory i że roznosi zarazki. My, trzy wiedźmy, stwierdziłyśmy, że to oburzająca bezduszność.

– Jak można przeganiać bezdomne, głodne zwierzę? – złościłam się. – Czy nie mają Boga w sercu?
– Ano tacy są ludzie, kochana – westchnęła ciężko Teresa. – Do kościoła latają, ale miłosierdzia bożego w nich za grosz.
– Ale nie my! My się nim zajmiemy! – zdecydowała Olga.

Wszystkie trzy zgodziłyśmy się co do tego, że musimy pomóc kociakowi.
– Jak to zrobimy? – zapytałam. – Trzeba ułożyć plan działania.
– Najpierw trzeba go oswoić. Będziemy go karmić, mówić do niego. Przekona się do nas, koty są mądre, mają instynkt i wiedzą, komu mogą zaufać. – Olga była optymistką.
– Musimy być wobec niego bardzo cierpliwe i łagodne. Żadnych gwałtownych ruchów. I pamiętajcie: czekamy, aż sam podejdzie, nie próbujemy go łapać, bo się do nas zrazi! – przestrzegła Teresa.
– Skąd tyle wiecie o kotach? – zapytałam.
– W dzieciństwie miałyśmy rudą kocicę. Też była znajdą, oswajałyśmy ją razem z naszym tatą przez kilka miesięcy, zanim zdecydowała się u nas zamieszkać – wyjaśniła Olga, uśmiechając się ciepło na wspomnienie dawnej pupilki.

– Tego kocura też weźmiemy do siebie, jak już nas polubi. Zabierzemy go do weterynarza, kupimy mu obróżkę przeciwpchelną i poduszkę, na której będzie mógł się wylegiwać i mruczeć – rozmarzyła się Teresa.
– I drapak – dodała Olga.
– Koniecznie, bo inaczej kiciuś podrapie nam pazurami wszystkie meble!

Obie były tak zachwycone i podekscytowane perspektywą przygarnięcia zwierzaka, że nie wytknęłam im, iż „zaklepały” go dla siebie, nawet nie biorąc pod uwagę, że może ja też chciałabym go wziąć, a byłam sama, podczas gdy one miały siebie… Ale tak naprawdę nie chciałam brać sobie kota na głowę, więc nie było o co się spierać. Codziennie zanosiłyśmy mu mięso pod śmietnik.

Część sąsiadów próbowała nas do tego zniechęcać, ale szybko dali sobie spokój. W końcu byłyśmy „trzema wiedźmami” – to my pilnowałyśmy porządku w bloku, za co mieszkańcy byli nam wdzięczni i nas szanowali. Wyjaśniłyśmy, że kiedy oswoimy kota, trafi do domu Teresy i Olgi i nie będzie już nikomu przeszkadzał.

– To skuteczniejsze i bardziej ludzkie rozwiązanie niż przeganianie zwierzaka, który i tak uparcie tutaj wraca – tłumaczyłam cierpliwie najbardziej niechętnym znajdzie sąsiadkom.

Na szczęście większość mieszkańców naszego bloku polubiła kociaka i kibicowała nam w ratowaniu go, a ci, którzy nadal patrzyli na niego krzywo, przynajmniej przestali biedaka odpędzać.

Czas płynął, a on wciąż był dziki

Minęły dwa tygodnie, zanim przestał się nas bać, a dopiero po czterech pozwolił się pogłaskać. Teresa jako pierwsza dostąpiła tego zaszczytu i widziałam, że Olga była o to strasznie zazdrosna. Rozbawiło mnie, że przyjaciółka tak zabiegała o względy kociego przybłędy. Żeby zrobić jej przyjemność, pozwoliłyśmy więc, żeby to ona nadała zwierzakowi imię.

Nazwała go Benek i była z siebie tak zadowolona, że nie oponowałyśmy, choć przecież Benek był kotką, nie kocurem. Po dwóch miesiącach od rozpoczęcia akcji „oswajanie Benka” Teresie i Oldze udało się wreszcie zabrać kotkę do domu. Wszystko już od dawna na nią czekało: kuweta, miseczki na jedzenie i wodę, drapak i kocie zabawki. Benek została przywitana wręcz po królewsku

Ja chciałam jak najszybciej zabrać ją do weterynarza, ale siostry zaprotestowały, mówiąc, że to byłby dla niej na razie za duży stres. Nie nalegałam, bo kotka wyglądała na zdrową i zadowoloną z życia, zresztą to one były jej paniami, ja zaś tylko skromną pomocnicą. Zdawało się, że nie może być lepiej: Benek zmieniła się z przestraszonej chudziny w puszystą, mruczącą kulkę szczęścia.

Jednak zauważyłam coś niepokojącego: Olga była zazdrosna o kotkę. Patrzyła niemal z mordem w oczach, gdy Benek układała się na kolanach Teresy, gdy się o nią ocierała, gdy domagała się od niej pieszczot i uwagi. Taka zawiść i zaborczość nie była nienormalna. Któregoś dnia, gdy niosłam przyjaciółkom szarlotkę, usłyszałam przez drzwi, jak się kłócą. Przystanęłam i zamiast zapukać, zaczęłam bezwstydnie podsłuchiwać.

– Kota też mi chcesz ukraść?! Zawsze mi wszystko zabierałaś, zawsze. Nienawidzę cię! – Głos Olgi był tak pełen bólu i nienawiści, że ledwo go rozpoznałam.

To nie jest dobra pora na szarlotkę, pomyślałam i wróciłam do siebie. Zaledwie parę minut później usłyszałam pukanie do drzwi. Otworzyłam. Na progu stała roztrzęsiona i zapłakana Teresa.

– Wchodź, kochana – niemal wciągnęłam ją do środka.

Zaparzyłam jej herbatę z melisy na uspokojenie i ukroiłam ciasta na osłodę.

– Nie płacz już – lekko poklepałam ją po ramieniu.
– Już nie mogę… Ona nigdy mi nie wybaczy. A przecież to nie była moja wina…
– Nie rozumiem, o czym mówisz.
– Bo to było tak… – zaczęła Teresa.

Opowiedziała mi historię, która poróżniła ją z siostrą

Stanisław był narzeczonym Olgi, mieli już ustaloną datę ślubu. Teresa przyjechała z zagranicy, gdzie wówczas mieszkała i pracowała, żeby pomóc siostrze przy organizowaniu wesela, i żeby być na ślubie. A kiedy przedstawiono jej Staszka… stało się: zakochała się w nim od pierwszego wejrzenia. W dodatku z wzajemnością.

– Żadne z nas tego nie chciało. Próbowaliśmy walczyć z uczuciem, ale było silniejsze niż nasza wola – wyznała mi Teresa.

No i wybuchł skandal w rodzinie: jedna siostra sprzątnęła drugiej ukochanego spod ołtarza. Teresa wyszła za Stanisława, a Olga całkowicie zerwała z obojgiem kontakt. Nigdy nie wyszła za mąż, chociaż podobno w młodości była piękną kobietą i nie narzekała na brak adoratorów. Za swoje złamane serce obraziła się nie tylko na siostrę i szwagra, ale też na cały świat i na miłość.

– Przez 40 lat spotkałyśmy się tylko dwa razy: na pogrzebie taty, a potem mamy. Myślałam, że już nigdy się nie pogodzimy, ale przyszła na pogrzeb Staszka. Zostałyśmy obie zupełnie same, bo nie miałam dzieci, jakby za karę – czasem tak myślałam. Popłakałyśmy się obie, wyściskałyśmy się i postanowiłyśmy, że zamieszkamy razem, żeby się wspierać na stare lata i nadrobić stracony czas. Ale ona mi nie wybaczyła…

Teresa znowu się rozpłakała. Było mi jej strasznie żal. Jak mogła myśleć, że bezpłodność była karą za zakazaną miłość?

– Wiesz co, Tereniu? Zostaniesz u mnie. Olga jest zbyt zapiekła. Może jak cię znowu straci, to cię doceni. Niech siedzi sama z kotem, ty zamieszkaj u mnie.

Bałam się, że Teresa odmówi, ale mój pomysł jej się spodobał. Chyba naprawdę miała dość humorów siostry i musiała od niej odpocząć. W efekcie Olga obraziła się na nas obie i obie nas ignorowała. Teresa się tym przejmowała, ja nie, bo wiedziałam, że prędzej czy później Olga za nami zatęskni. Co stało się nawet szybciej, niż przewidywałam.

Któregoś wieczoru, gdy rozwiązywałyśmy z Tereską krzyżówki i popijałyśmy herbatę, zadzwonił telefon. Odebrałam.

– Halo?
– Aniu, to ja! – Teresa miała spanikowany głos. – Dzwonię, bo nie mogę wyjść z mieszkania. Potrzebuję was, przyjdźcie zaraz!
– Co się stało?! – Przestraszyłam się, że Olga złamała nogę, albo coś gorszego.
– Benek rodzi! A ja nie wiem, co robić, musicie mi pomóc!
– Już do ciebie idziemy – powiedziałam, z trudem hamując śmiech.

A więc o to chodziło, nie o jakąś katastrofę. A Benek wcale nie zmieniła się w kulkę od przekarmiania, po prostu była w ciąży. Czym prędzej pobiegłyśmy asystować przy kocim porodzie. Kiedy było po wszystkim, Olga przeprosiła Teresę i powiedziała:

– Nie zostawiaj mnie więcej. Już nie umiem żyć sama. Nie chcę…

Uściskały się serdecznie, a ja uroniłam łzę wzruszenia. Wygląda na to, że moje przyjaciółki się pogodziły, tym razem naprawdę. Olga jest dobra dla Tereski i już nie szuka pretekstu do zwady. Ale mamy teraz inny kłopot: musimy znaleźć dobre domy dla czterech ślicznych kociaków…

Related Posts

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *