Poznałam swojego męża jeszcze na studiach. Już wtedy, podczas naszej pierwszej randki, zauważyłam, że nie jest zbyt biegły w zarządzaniu finansami. Kiedy nasza relacja stała się poważniejsza, razem podjęliśmy decyzję, że to ja będę miała kontrolę nad budżetem naszej rodziny. Dzięki temu przetrwaliśmy różne kryzysy: okres urlopu wychowawczego, utratę pracy, chwilowe bezrobocie i wiele innych trudności. Wiedziałam jak oszczędzać i na co wydawać. Nie szastałam pieniędzmi, ale też nie ograniczałam naszej rodziny zbyt restrykcyjnie w kwestiach jedzenia, ubrań czy innych podstawowych potrzeb.
Były okresy, kiedy brakowało nam pieniędzy i musieliśmy pożyczać od znajomych lub korzystać z kredytu, ale zawsze spłacaliśmy w terminie i wracaliśmy na właściwe tory. Pewnego razu zauważyłam, że pieniądze męża zniknęły z nocnej szafki, więc powiedziałam:
– Mój drogi, czy przypadkiem nie zapomniałeś doładować skarbca naszego państwa? Jeśli tak, to obywatele tego kraju są zagrożeni głodem.
Wtedy mój mąż mnie zaskoczył:
– Moja kochana, poprzedni minister finansów nie wywiązywał się ze swoich obowiązków, więc musiałem go zastąpić.
– Jak to się stało?
– Czyżbyś zapomniała, w jakich sytuacjach razem się znajdowaliśmy?
– Ale co się dzieje? – zapytałem już bez żartów.
– Porozmawiałem z kolegami i zrozumiałem, że cała dynamika finansowa w naszym domu powinna być kontrolowana przez mężczyznę – odpowiedział dumnie – i nie mów, że się na tym nie znam. Nauczę się!
Wydaje mi się, że mojego męża zaniepokoiło to, że czasami pojawiały się niezaplanowane wydatki i musiałam na nie przeznaczać nasze oszczędności. Na przykład ostatnio, gdy zepsuł nam się samochód, musieliśmy zostawić u mechanika 800 złotych, czego zupełnie nie uwzględniłam w budżecie na zeszły miesiąc… Mam nadzieję, że będę w stanie jakoś przekonać męża do zmiany zdania, bo uwierzcie mi, ale lepiej orientuję się w finansach naszej rodziny niż jego przyjaciele.