Zaszłam w ciążę jako młodziutka dziewczyna. Co za skandal! Co za zbrodnia! Przynajmniej dla moich rodziców, którzy woleli kupić mi męża, niż pozwolić, bym została panną z dzieckiem.
Miałam ledwie dziewiętnaście lat, zdałam maturę i dostałam się na studia. Byłam wniebowzięta! Dziewczyna z małego miasteczka, która przez cztery lata dojeżdżała bladym świtem do liceum rozklekotanym pekaesem, złapała Pana Boga za nogi i będzie studiować w dużym mieście. Wymarzoną pedagogikę.
Rozpoczęły się poszukiwania stancji. Nie było łatwo znaleźć takie miejsce, by wynajmujący nie budził podejrzeń w oczach moich rodziców. Ostatecznie matka zaufała starszej kobiecie, która przysięgała, że zajmie się mną jak kimś z rodziny. I tak mnie będzie pilnować. Zaoferowała mi klitkę z wersalką i biurkiem do nauki. Jedzenie musiałam zorganizować sobie sama, ale starsza pani nie miała nic przeciwko, bym korzystała z jej kuchni.
– O ile umie, te młode dzisiaj nic nie potrafią, dwie lewe ręce mają…
– Agatka umie gotować, proszę się nie martwić, wody na pewno nie przypali! – zapewniła moja mama.
Rodzice niechętnie się zgodzili na te moje studia, które postrzegali jak kaprys i nowomodną fanaberię. Wiedziałam, że to dla nich duży wydatek i wyrzeczenie: wynająć pokój w mieście i jeszcze zapewnić córce pieniądze na utrzymanie. Starałam się więc nie obciążać domowego budżetu ponad miarę.
Kiedy jechałam na weekend do domu, zabierałam z powrotem jedzenie w słoikach, na przykład smażone mięso, które rodzice dostali od kuzyna ze wsi, bo właśnie ubił świnię, zawsze było taniej. Uczyłam się też pilnie, by zasłużyć na stypendium naukowe, dzięki czemu mogłam sobie pozwolić na jakiś mały luksus od czasu do czasu.
Tak wyglądało zwykłe studenckie życie na początku lat osiemdziesiątych. Nie mieliśmy samochodów. Nie przesiadywaliśmy w knajpach. Nie dostawaliśmy „happy hour” na kolorowe drinki, nikt o tym nawet nie pomyślał. To był kompletnie inny świat. Poza jednym…
W pięć minut opracowała plan ratunkowy
Poznałam go na ognisku. Miał na imię Gabriel, był od nas trzy lata starszy i już pracował. Handlował rzeczami sprowadzanymi zza granicy i zarabiał konkretną kasę. Imponował nam, gdy się przechwalał, na co go stać, co może osiągnąć, a przede wszystkim zazdrościliśmy mu, że nie musi się martwić o obiady w przyszłym tygodniu. Dzisiaj nawet bym na takiego nie spojrzała, ale dziewiętnastolatce z zadupia wydawał się półbogiem.
O dziwo, on też spojrzał na mnie łaskawym okiem. Nasza historia była krótka. Zabrał mnie na przejażdżkę motocyklem, poszliśmy do kawiarni, potem na spacer do lasu. Nie protestowałam, gdy mnie całował, bo to było zaskakująco przyjemne. A potem… wiadomo.
W tamtych czasach można było łatwo usunąć ciążę, ale się bałam. Bałam się Boga, rodziców, tego, co ludzie powiedzą. Byłam przerażona, tym bardziej że sprawca zamieszania zniknął. Kiedy powiedziałam mu o porannych mdłościach, po prostu przestał się odzywać i szukaj wiatru w polu. Dziś wyśledziłabym go przez rozliczne aplikacje, wtedy byłam właściwie bez szans. Zostałam sama z „rosnącym” kłopotem. Pojechałam z nim do domu rodzinnego i od razu się przyznałam, a potem rozpętało się istne pandemonium. Wiedziałam, że rodzice nie będą zachwyceni, ale…
– Tak się kończą nauki w mieście! – grzmiał ojciec. – Mówiłem, że smarkula powinna wziąć się do pracy i uczciwie na siebie zarabiać! Nauka? Masz naukę! To jest właśnie miejska nauka!
– Zwariowałaś?! Tak sobie życie popsuć! – krzyczała matka. – Taki wstyd! Na całą rodzinę! Bękarta urodzi! Życie zmarnuje!
Oni nade mną huczeli, a ja płakałam. Uwierzyłam, że przyniosłam wstyd rodzinie na całe lata, że nigdy mi tego nie zapomną, że to koniec mojego życia, moich planów, marzeń, wszystkiego.
– Trzeba coś wymyślić. Tak zostać nie może – oświadczyła matka i wyszła domu.
Ojciec też trzasnął drzwiami i poszedł pić. Ja zostałam sama, straszliwie przerażona i zrozpaczona. Matka wróciła po dwóch godzinach i oznajmiła mi, że biorę ślub.
– Co? Jaki ślub? Z kim? Z jakimś obcym?! – przeraziłam się. – Mamo, proszę…
– Ja ojca twojego dziecka też nie znam, co jakoś ci nie przeszkadzało – ucięła. – Tego przynajmniej widziałam. Jest na stażu u weterynarza, potrzebuje pieniędzy. Będzie tu jeszcze jakiś rok, zanim dostanie pracę i wyjedzie. Weźmiecie ślub, dziecko się urodzi, poudajecie małżeństwo, a potem on zniknie. Powie się, że umarł, a w tajemnicy weźmiecie rozwód. Jako wdowa będziesz szanowana. Jakieś pytania?
– Nie wyjdę za mąż dla picu! – zawołałam. – Chcesz mnie przehandlować jak… krowę!
– Nieślubna ciąża to grzech.
– A rozwód to nie grzech? A kłamanie? Co ja potem temu dziecku powiem?
– O tym trzeba było myśleć, zanim puściłaś się z pierwszym lepszym! A wy przed Bogiem przysięgać nie będziecie, tylko przed urzędnikiem. Jutro twój narzeczony przyjdzie z wizytą. Wybierzecie się do kawiarni i na spacer po rynku. Pod rękę. Wszystko jak trzeba, publicznie, żeby ludzie widzieli. Potem zorganizujemy szybki ślub. O dziecku powiemy, że wcześniak – matka miała już wszystko obmyślone.
Cholera, powinna pracować w jakimś ministerstwie od klęsk żywiołowych. W pięć minut zaplanowała taką akcję! Znalazła wyjście awaryjne, jak w tym filmie, tyle że to było moje życie, a nie kino.
Mogłam trafić na kogoś gorszego…
Oczywiście nie chciałam iść na zaaranżowaną „randkę”, ale włączył się ojciec i zaczął mi grozić pasem.
– Skoro zachowujesz się jak gówniara, tak będziesz traktowana.
Dzisiaj bym się spakowała i tyle by mnie widzieli. Wtedy jednak rzeczywistość i obyczaje były inne. Nawet do głowy mi nie przyszło, żeby buntować się przeciwko rodzicom na śmierć i życie, żeby uciec i zerwać z nimi kontakty. Właściwie powinnam dziękować im na klęczkach, że mnie nie wyklęli i nie chcieli oddać mojego dziecka do adopcji.
Następnego dnia otworzyłam drzwi wysokiemu i szczupłemu chłopakowi. Nie wyglądał na starszego ode mnie o sześć lat. Wydawał się równie zawstydzony i zmieszany sytuacją jak ja. Oboje wiedzieliśmy, po co idziemy do tej kawiarni. Wcześniej moja matka wręczyła mu pieniądze na „drobne wydatki”, jak to określiła. Wyszliśmy.
– Witek jestem – przedstawił się.
– Agata – mruknęłam.
– Wiesz, ja wiem, że…
– Wiem, że wiesz. Moja matka cię wynajęła, żebyś udawał zakochanego – szepnęłam, rozglądając się czujnie na boki.
Jak konspiracja, to konspiracja. Lepiej, by nikt nas nie usłyszał. Jakby się wydało, że matka kupiła mi męża, chyba bym się spaliła ze wstydu. Nieślubne dziecko to w porównaniu z tym pikuś.
– Zdaję sobie sprawę, że to źle wygląda. Nieładnie za coś takiego brać pieniądze. To znaczy, pomogę rodzicom, mama potrzebuje leczenia, ale… Chciałbym też pomóc tobie.
– No proszę, rycerz na białym koniu się znalazł… – zakpiłam.
– Raczej leczący wszystkie konie, i to niezależnie od maści – uśmiechnął się. – A wiesz, co pomyślałem, kiedy twoja matka mi to zaproponowała?
– Że desperatka? Czy że trafia ci się gratka? – drwiłam dalej.
– Że jak się nie zgodzę, to znajdzie kogoś innego. Może nie jestem ósmym cudem świata, ale są mniej ciekawi ode mnie. Mogłabyś trafić na kogoś znacznie gorszego.
Miał rację, cholera jasna, miał kupę racji. Byłam skazana na szatański pomysł mojej matki, bo nie widziałam innej możliwości. Nie miałam nawet na bilet autobusowy, żeby stamtąd uciec. A poza tym: gdzie, do kogo? Z czego bym żyła, co bym jadła, gdzie spała? W czasie ciąży, po ciąży…? Najgorsze, że musiałam pożegnać się ze studiami. Tego mi było szkoda najbardziej. Moich marzeń o wykształceniu, o pracy z dziećmi. Okazałam się głupią, wiejską dziewuchą, niegodną miana studentki, za to niemal wiatropylną.
– Jakoś przetrwamy razem parę miesięcy, a potem będziesz wolną i szanowaną wdową. Choć mam nadzieję, że nie naprawdę. Nie planujesz mnie zabić, co?
Witek miał poczucie humoru, dzięki czemu jakoś przetrwałam tę naszą randkę w ciemno. Pokazaliśmy się odpowiednio dużej liczbie osób. Dwa dni później znów wyszliśmy razem. A po tygodniu Witek zjawił się z bukietem i oficjalnie mi się oświadczył.
Matka pilnowała nas jak Cerber wrót piekieł
Okropnie się bałam, że ktoś odkryje prawdę. Urzędnik, który udzielał nam ślubu, krawcowa, która w pośpiechu szyła sukienkę, sąsiedzi. Jak się dowiedzą, najpierw napiętnują mnie za wpadkę z ciążą, ale to nic, bo przez lata będą powtarzać historię udawanego ślubu. To byłaby tragedia. Tymczasem moja matka budowała legendę.
– No, co ja zrobię, pani kochana, jak się uparli? Oni nie chcą czekać, oni się kochają… Kto z miłością wygra, kto za młodymi nadąży? Niech się pobierają i żyją szczęśliwie, nie będziemy im żałować błogosławieństwa. Kościelny? Nie chcą, pani kochana, co poradzę, nowoczesność, więc niech im tam. I jeszcze dwadzieścia jajek poproszę. I herbatę, jak jest.
Równo miesiąc od poznania Witka zostałam jego żoną. Czułam się okropnie, jak pod pręgierzem. Mnóstwo ludzi zeszło się pod urząd stanu cywilnego, a potem do remizy, gdzie świętowaliśmy to radosne wydarzenie. Ja starałam się nie rozpłakać. Wiedziałam, że to teatr, więc z przyklejonym do ust uśmiechem przyjmowałam życzenia.
– Bledziutka ta panna młoda, bledziutka… – komentowały sąsiadki.
– Nerwy ją dopadły jak każdą pannę młodą! – mama machała ręką.
Zjedli, wypili, wznieśli toasty. Były tort, orkiestra i tańce do rana, a potem zostaliśmy odprowadzeni do domu moich rodziców, gdzie mieliśmy mieszkać jako małżeństwo. Oczywiście w dwóch oddzielnych pokojach, bo dla zachowania pozorów nie musieliśmy posuwać się aż do konsumpcji udawanego związku…
Kiedy Witek wracał z pracy, mieliśmy się zachowywać jak przykładne małżeństwo. Chodziliśmy na spacery, siadywaliśmy w ogrodzie, pokazywaliśmy się czasem w kościele na mszy. Witek zawsze trzymał mnie za rękę i zwracał się do mnie per „Agatko” albo „skarbie”. Dużo rozmawialiśmy, bo codziennie w jego pracy działo się coś ciekawego, a mnie brakowało kontaktów z ludźmi.
Matka pilnowała mnie jak Cerber wrót piekieł – żebym przypadkiem nie naraziła swojego i jej dobrego imienia na szwank. Miałam być idealną żoną czekającą w domu na męża.
– Najbardziej szkoda mi studiów – przyznałam się kiedyś Witkowi.
– Przecież możesz wrócić na uczelnię. Dużo moich koleżanek wyszło już za mąż, niektóre mają dzieci, a jakoś godzą życie rodzinne z nauką. Urodzisz i możesz zacząć od nowa.
– Nie pozwolą mi… Rodzice.
– Jesteś dorosła. Masz prawo sama decydować o sobie. No i jakby co, zawsze są studia wieczorowe. To trudne, ale da się pogodzić z pracą i opieką nad dzieckiem. Zwłaszcza jeśli ma się kogoś…
– Ja nie mam, zapomniałeś? Ty wyjedziesz, przepraszam, umrzesz, a ja… – łzy zakręciły mi się w oczach.
Nic nie odpowiedział. Wpatrywał się w ciemniejące niebo.
Pół roku po ślubie urodziłam córkę. Była taka maleńka i cudowna. Skrzeczała piskliwie, gdy chciała jeść. Słodko sapała, gdy spała. A ja ciągle sprawdzałam, czy oddycha. Witek odwiedził nas w szpitalu, ale wtedy nie wolno było ojcom wchodzić na salę. Zobaczył swoją „córkę” przez szybę, wśród innych noworodków, i wrócił do domu odbębnić pępkowe z moim ojcem i sąsiadami, jak wypadało i się należało.
Gdy wypisali nas ze szpitala, Witek zachowywał się jak wzorowy mąż i ojciec. Chodził z nami na spacery, przyjmował gratulacje… Może nie był ideałem, jak sam zastrzegał, ale… polubiłam go. To było coś więcej niż wdzięczność czy przyzwyczajenie. Naprawdę go polubiłam. Gdzieś w głębi serca zaczęłam wierzyć, że mogłoby już tak zostać, nasza trójka razem, ja, Witek i nasza córka. Bo czułam, jakby to on był jej tatą, a nie tamten przypadkowy chłopak o anielskim imieniu, który na chwilę, brzemienną w skutki, mnie zauroczył.
Chciałam, żeby to wszystko było naprawdę
To Witek się do mnie uśmiechał, gdy karmiłam. To Witek brał Gabrysię na ręce i gadał coś do niej, czekając, aż się małej odbije. To Witek przytulał mnie, gładził po włosach, nawet całował w policzek. Nigdy dalej się nie posuwał, ani przy ludziach, ani gdy byliśmy sami. Tymczasem ja chciałam więcej. Chciałam, by powiedział, że mnie kocha. Chciałam, by naprawdę patrzył na mnie z miłością w oczach.
Gdy wieczorami zasypiałam sama, płakałam, bo nie było Witka obok mnie, bo teatr dla zachowania pozorów już się skończył i grzecznie rozeszliśmy się do swoich pokoi. Płakałam w poduszkę, z tęsknoty i samotności. Owszem, miałam córeczkę, w której się zakochałam od pierwszego wejrzenia, ale nie takiego uczucia potrzebowałam. Miłość do dziecka to zupełnie coś innego niż chwilowa namiętna fascynacja, jaką przeżyłam z Gabrielem.
Trudno ją też porównywać z tym, co zaczynałam czuć do Witka, choć wzbierało we mnie jak powódź i potężniało… By nie runęły tamy rozsądku, starałam się trzeźwo patrzeć na sytuację. Rodzice zapłacili mu za bycie twoim mężem, głupia. Za pół roku zniknie, więc nie waż się angażować, idiotko.
No i stało się, staż Witka dobiegł końca. Dostał skierowanie do pracy w dużym pegieerze pod Poznaniem. Świetnie. Skoro trzeba się rozstać, im dalej wyjedzie, tym lepiej – myślałam. Poznań leżał pół Polski od nas i nikt z sąsiadów tam nie jeździł. Nie było szans, by spotkali „ducha” Witka. Można było przystąpić do ostatniego punktu planu.
Matka rozpuściła plotki, że Witek wyjeżdża, a jak się urządzi, zabierze żonę i córkę. Oczywiście miał mieć wypadek nim to nastąpi. Wszyscy gratulowali mi, że mężowi udało się zdobyć taką świetną posadę, w bogatej Wielkopolsce, a ja zaciskałam zęby, by nie wyć z żalu. Nie chciałam, by Witek wyjeżdżał, ale co miałam robić, umowa to umowa.
W przeddzień swojego wyjazdu, gdy wszyscy już spali, Witek zapukał do mojego pokoju.
– Posłuchaj… – zaczął – jedź ze mną…
Zatkało mnie. Nie śmiałam wierzyć w to, co właśnie usłyszałam. Usiadłam na łóżku i wbiłam w niego wzrok.
– Przepraszam, ale skoro wyjeżdżam, nie będę dłużej milczał. Zaryzykuj i jedź ze mną. Możesz wrócić na studia, w Poznaniu, choćby wieczorowo. Ja popołudniami zająłbym się Gabrysią… Skończysz studia, będziesz pracować w szkole, tak jak marzyłaś.
– Bardzo bym chciała, ale… za co będę tam żyła? – zapytałam.
Wydawał się zaskoczony. I urażony.
– Przecież ja będę pracował, zarobię na utrzymanie rodziny.
– Witek, błagam cię, jakiej rodziny? O czym ty mówisz? Przecież wzięliśmy ślub, żeby ratować moją reputację…
– Nadal tak uważasz? – spytał szorstkim tonem. – Naprawdę nic się dla ciebie nie zmieniło przez ten rok? Bo dla mnie… Gdybym tylko mógł… Ja…
– Co?
– Zakochałem się w tobie, Agata! Jak wariat! Kocham ciebie i Gabrysię, zrobiłbym wszystko, żeby… – nie dokończył.
To był najpiękniejszy prezent…
Nie pozwoliłam mu. Zerwałam się z łóżka i rzuciłam mu się na szyję.
– Boże drogi, Wituś… Tyle nocy marzyłam, żebyś to powiedział, tyle razy tłumaczyłam sobie, że nie wolno mi mieć takich marzeń, bo to tylko gra…
– Posłuchaj, pojadę tam pierwszy, przygotuję mieszkanie i wrócę po was. Za dwa, trzy tygodnie. Bądź gotowa, dobrze? I nie zmień zdania! Proszę!
– Nigdy!
Obietnicę przypieczętowałam pocałunkiem. Porządnym małżeńskim pocałunkiem. Całą noc spędziliśmy razem, leżąc obok siebie, tuląc się i szepcząc słowa, które dotąd mieliśmy tylko w sercu. To była najpiękniejsza noc mojego życia. Gabrysia, jakby wyczuła sytuację, spała cichutko, budząc się tylko dwa razy na karmienie.
Kiedy niecały miesiąc później Witek wrócił, rodzice właśnie szykowali się do zamawiania klepsydr i kupowania czarnych ubrań dla wdowy po młodym mężu, który miał zginąć w wypadku z udziałem ciągnika. Matka obmyśliła każdy szczegół. Prócz tego, że Witek się pojawi, cały i zdrowy.
Na jego widok serce mi drgnęło. Ależ wyprzystojniał…
– Witek! – zdziwił się mój ojciec. – Co ty tu robisz?
– Przyjechałem po żonę. Agata, jesteś spakowana? Gdzie Gabrysia?
– Jak to: spakowana? Co to ma znaczyć? – matka wzięła się pod boki.
– No jak to co? Zabieram rodzinę do siebie, jak było umówione.
– Ale to nie jest twoja rodzina!
– Owszem, jest. Każdy w okolicy to potwierdzi… mamo. Nie będzie ani rozwodu, ani pogrzebu. Kocham Agatę, kocham Gabrysię, która jest prawnie moją córką. Nieważne, kto ją spłodził. To mnie zobaczyła jako pierwszego mężczyznę w swoim życiu i to ja ją wychowam. Damy znać, jak dotrzemy do domu!
Złapał dwie walizki z rzeczami moimi i dziecka. Niewiele tego było, ale też niewiele wtedy ludziom było potrzebne do szczęścia. Wzięłam Gabrysię na ręce i poszliśmy na przystanek PKS. Autobusem dojechaliśmy na stację kolejową. Długo tłukliśmy się osobowym do Poznania, potem znowu autobusem do pegeeru. Z maleńkim dzieckiem to była udręka, ale wreszcie dotarliśmy i stanęliśmy w niewielkim, dwupokojowym mieszkaniu, które Witek dostał w użytkowanie jako tutejszy weterynarz.
– Witaj w domu, kochanie – powiedział i przytulił mnie mocno.
Skończyłam studia pedagogiczne i zostałam nauczycielką klas nauczania początkowego. Kochałam moją pracę i w tym roku niechętnie przeszłam na emeryturę. Na szczęście mam wnuki do rozpieszczania i nauczania życia. Od czterdziestu lat jestem żoną Witka, któremu dałam jeszcze trójkę dzieci. Jestem kobietą kochaną, szczęśliwą i spełnioną. Wszystko dzięki temu, że rodzice nie tyle wybrali, co kupili mi męża. Lepszego prezentu nie mogli mi sprawić.