Wzięłam do ręki kubek herbaty i po prostu usiadłam, gapiąc się bezmyślnie w przestrzeń. Była czternasta, a ja miałam wrażenie, że dochodzi północ. Od szóstej rano, kiedy wstałam, włączyłam pranie, nastawiłam obiad, pozmywałam wszystko, co zebrało się po wczorajszej kolacji, uprasowałam mężowi koszule, zrobiłam mu kanapki do pracy i dzieciom do szkoły, po czym całe to towarzystwo wyprawiłam z domu – jego do firmy, ich do szkoły.
A teraz usiadłam, żeby odpocząć, bo głowa aż mi pękała z bólu, a nogi pulsowały przez sterczenie cały czas w pozycji pionowej. I tak siedziałam. Całe pięć minut, bo o czternastej pięć drzwi się otworzyły z hukiem i do środka jak tornado wpadły moje pociechy – dziesięcioletni Tadek i ośmioletnia Grażynka.
– Mamooo – usłyszałam. – Jesteśmy! – wykrzyknęli chórem, jakbym przypadkiem ich nie zauważyła.
– Widzę, skarby, widzę – odrzekłam, z trudem zwlekając się z fotela. – Chcecie coś jeść?
– Nie, jedliśmy w szkole! Dobre pierogi były! – odrzekł Tadek.
– W takim razie pobawcie się i odróbcie lekcje, a zjemy wtedy, jak wróci tata. W porządku?
– Tak! – zakrzyknęli i pognali do swojego pokoju, a ja zostałam sama.
Boże drogi, jaka ja jestem zmęczona…
I znów usiadłam. Oczy kleiły mi się ze zmęczenia i najchętniej zapadłabym w drzemkę, ale przecież to niemożliwe, bo nie mogę zostawić dzieciaków bez opieki. Znowu więc bezmyślnie gapiłam się w przestrzeń. Gdzieś z tyłu głowy kolebała się myśl, że jeszcze trzeba rozwiesić to piekielne pranie i podgrzać obiad, ale chwilowo nie miałam siły się ruszyć. Do tego z pokoju dzieci dochodziły dźwięki świadczące o tym, że z całą pewnością nie odrabiają lekcji, tylko oglądają coś na tablecie albo grają. „Boże drogi, jak ja jestem zmęczona” – pomyślałam.
Natychmiast po tym, jak zdążyłam wyciągnąć się na sofie, kolejny raz walnęły drzwi. Czy oni muszą wpadać z takim impetem? – w tej chwili byłam już bardziej zła niż padnięta. Teraz w progu pojawił się małżonek. Zerknęłam na zegarek. Po szesnastej. No tak, pora powrotu szanownego księcia z bajki z pracy.
– Jestem! – usłyszałam głos i odgłos rzuconej na komodę teczki, którą zawsze zabierał do biura.
– Słyszę… – warknęłam, powoli się zwlekając z kanapy.
– Ale jestem głodny! – poleciał do kuchni. – Co tam dzisiaj mamy?
– Jajco – burknęłam pod nosem.
– Co takiego? Jakie jajco? – zdziwił się, zaglądając do garnków. – Ojej, niegotowe jeszcze?
W tej chwili myślałam, że popełnię zbrodnię w afekcie. Zacisnęłam jednak zęby, nie odezwałam się ani słowem, żeby nie powiedzieć czegoś, co cisnęło mi się na usta. Podgrzałam ten cholerny obiadek, nałożyłam na talerze, bo oczywiście sami nie mogli tego zrobić, zawołałam dzieci. Szlag mnie trafił po raz kolejny, kiedy małżonek zaczął marudzić, że schabowe jakieś twarde, a Grażynka jęczała, że nie chce jeść marchewki z groszkiem. Nie wytrzymałam. Po prostu wstałam i poszłam do sypialni. Tym razem ja walnęłam drzwiami, a oni zastygli nad talerzami.
Ile miałam spokoju? Jakieś pięć minut, nie więcej, bo w progu pokoju pojawił się Tomek.
– Co ci jest? – zapytał zdziwiony.
– Co mi jest? Serio pytasz? – podniosłam głos. – Mam dość tej harówki!
– Jakiej harówki? Przecież jesteś całe dnie w domu i właściwie…
– Co właściwie? – nie dałam mu skończyć. – Właściwie nic nie robię, to chcesz powiedzieć? A ty co w tym domu robisz? Kiedy tu odkurzyłeś? Kiedy zmyłeś naczynia?
– Przecież ja pracuję, więc jak niby…
– Ty pracujesz?! – teraz już krzyczałam. – A ja leżę i pachnę! Pranie robi się samo! Twoje koszule prasują się same! Gotuje się samo! Sprząta się samo! Podłoga się myje sama! Lekcje odrabiają się same! Normalnie cuda się dzieją! Od roku nie byłam u fryzjera, u kosmetyczki, z koleżanką rozmawiam od wielkiego dzwonu, kiedy wieczorem już padam na nos i tak naprawdę nie chce mi się już gadać. A w nocy jeszcze bezczelnie śpię, a mogłabym coś w tym czasie przygotować na następny dzień! Leniwa baba!
– Ja nie wiem… – zapowietrzył się.
– To się dowiedz. A teraz bądź tak uprzejmy i pozmywaj, rozwieś pranie i odrób z dziećmi lekcje. Ja mam dość, wychodzę.
– Co robisz? – zbladł.
– Wychodzę! I nie wiem, kiedy wrócę!
Dość tego! Muszę odpocząć, bo zwariuję
Złapałam kurtkę, torebkę i telefon, i tak jak stałam, wyszłam z mieszkania. Gdy znalazłam się na zewnątrz, przysiadłam na najbliższej ławce, bo trzęsłam się jak osika. Gdy trochę ochłonęłam, zadzwoniłam do przyjaciółki.
– Zaraz będę – powiedziała tylko i piętnaście minut później zawiozła mnie samochodem do pobliskiej knajpki. Na kawę było ciut za późno, więc zamówiłyśmy po ciastku i soku.
– Mów.
– Nie daję już rady. To wszystko mnie przerasta. Wszystko w domu robię ja, sama. Rozumiem, że on pracuje, dzieci się uczą, ale serio już nie… – zaszkliły mi się oczy.
– To jest też jego dom i jego dzieci – uznała stanowczo. – To nie jest tak, że facet ma w domu pomagać, tylko być partnerem. Kobietko moja, przepraszam, że ci to powiem, ale czy się ostatnio oglądałaś w lustrze?
– Nie, nie mam na to czasu – zaczęłam prawie płakać.
– No, właśnie widzę. Aniu, musisz iść do fryzjera, zrobić odrosty. Potem kosmetyczka, może nowe ciuchy. I przede wszystkim ustalić jakiś plan działania w domu. Przecież twoje dzieciaki są już na tyle duże, że też mogą pozmywać czy rozwiesić pranie. Korony z głów im nie pospadają, a przynajmniej nauczą się, co to obowiązki. A tatuś tym bardziej może wziąć na siebie zakupy czy co tam wymyślisz. Inaczej się wykończysz.
– Wiem – siąknęłam nosem. – Naprawdę nie mam siły…
– No, a teraz najlepszy punkt programu – obwieściła Jolka, moszcząc się na kawiarnianym krześle. – Jedziemy na wycieczkę!
– Eee, że co robimy? – niemal oplułam się sokiem.
– Mam znajomych, którzy mają na Mazurach nieduży dom, wiem, że teraz stoi pusty. Zaraz do nich dzwonię i jutro możemy jechać. A, i żeby było jasne, nie ma sprzeciwu. Musisz odpocząć, i już!
Po spotkaniu z Jolką wróciłam oczywiście do domu, ona czekała na parkingu. Dzieciaki już spały. Weszłam do sypialni i zaczęłam pakować walizkę.
– Anka, co ty wyprawiasz? – zapytał zdziwiony Tomek.
– Nie wyprowadzam się, spoko. Wyjeżdżam na tydzień, muszę odpocząć, bo inaczej zwariuję albo kogoś zamorduję. W pierwszej kolejności ciebie – syknęłam.
– Ale jak ja ma sobie tu niby poradzić? Przecież pracuję! – usiłował protestować.
– Jak? Tak jak ja do tej pory. Dzieci do szkoły, ty do pracy, dzieci ze szkoły, jedzenie, lekcje, spanie. Zapisać? – tak wiem, że to był sarkazm, ale nie mogłam się powstrzymać. – Przez tydzień jakoś przeżyjecie. Teraz jadę do Jolki i mnie nie ma. Telefonu nie odbieram, chyba że nastąpi trzęsienie ziemi. Dobranoc.
Cuda, ludzie, normalnie cuda!
Pierwszy krok zrobiony, zobaczymy, co będzie dalej
I wyszłam, patrząc, jak szczęka opada mu do samej podłogi. Trochę mi było szkoda dzieciaków, ale trudno. Teraz ja musiałam mieć czas dla siebie.
Miałam. Cały tydzień. Domek był piękny, okoliczności przyrody też, a ja czułam, że wraca mi życie. Czas jednak mijał jak szalony i trzeba było wracać. W kolejną niedzielę Jolka podrzuciła mnie pod blok.
– I nie daj się już, pamiętaj! – uściskała mnie mocno.
– Dziękuje, kochana – nic więcej nie umiałam powiedzieć.
Weszłam na drżących nogach, bo nie wiedziałam, co tam zastanę. Zastałam… Na stole stał ogromny bukiet kwiatów, obok piętrzyła się patera z koślawymi babeczkami, a na mnie skoczyła dwójka moich pociech.
– Zobacz, mamo, to dla ciebie! Sami zrobiliśmy! A kwiaty tata kupił – wypaliła Grażynka.
– Moje skarby kochane! – przytuliłam ich mocno.
Tomek wyszedł z kuchni w – uwaga – fartuchu kuchennym.
– Czekaliśmy na ciebie. Zaraz kolacja. A tu rozpiska, kto się czym zajmuje przez cały tydzień – pokazał korkową tablicę z karteczkami. – Ale to jak zjemy. Masz ochotę na żeberka?
Pewnie, że miałam! Czyli co, wystarczył mały bunt, by wszystko się zmieniło? Cuda, ludzie, cuda!