Sam wybrałem sobie pracę, której dziś nienawidzę. To żadna radocha dzień w dzień radzić klientom, w jaki sposób ominąć progi podatkowe lub uniknąć kłopotów z sądem i fiskusem, kiedy na przykład odziedziczyliśmy coś po zmarłym krewniaku. Może dawno już rzuciłbym to wszystko w diabły, ale w końcu za coś trzeba utrzymać dom, wykształcić dzieciaki, zarobić na wakacyjny wyjazd i jakieś przyjemności. W wieku 55 lat mogłem powiedzieć, że osiągnąłem wszystko, co sobie zamierzyłem. Miałem kancelarię notarialną, żonę, którą kochałem, dom na przedmieściach Warszawy, dzieci.
Byłem na szczycie…
Tak powiedział mój brat, wznosząc za mnie toast na przyjęciu urodzinowym. Moja żona Joanna uśmiechnęła się i skinęła głową. Ale oczy miała smutne. Zauważyłem to i nagle przyszło mi do głowy, że choć mam wszystko, to nie mam najważniejszego… Już nie pamiętałem, kiedy ostatnio śmiałem się tak prawdziwie, do rozpuku, z uczuciem lekkiego serca i krztyną euforii. Nie pamiętałem, kiedy ostatni raz kochaliśmy się z żoną z namiętnością. Ani kiedy nasze gorące uczucie zmieniło się w chłodne pocałunki w policzek i obojętne, puste: „Kocham cię”, „Jak minął dzień?”, „Proszę”, „Dziękuję”. „Co dziś będzie na obiad?”.
Tego wieczoru, podczas moich urodzin, zdałem sobie sprawę, że nie ma już we mnie tego szalonego chłopaka, który zdobył najładniejszą dziewczynę na roku, mimo że nie miał ustosunkowanych rodziców, pieniędzy, i nawet nie pochodził z wielkiego miasta, tylko z małej podlubelskiej wsi. Poczułem, że życie ucieka ze mnie, jakbym miał w kieszeni dziurkę i stale wysypywały mi się przez nią ziarenka sekund, minut i godzin. I chociaż teraz już byłem tego świadom, to nie wiedziałem, co zrobić, by nasycić barwami mijające dni, które były do siebie podobne jak dwie krople tej samej mętnej wody. Wiedziałem też, że Joanna czuje dokładnie to samo, kiedy patrzy na mnie, kiedy podaje obiad na stół, gdy zmywamy naczynia. Także gdy kładziemy się obok w nocy i od czasu do czasu przypominamy sobie, że mamy małżeńskie prawa i obowiązki…
Nasz związek obumierał, a my z nim. Wiedziałem na przykładzie kilku znajomych par, że w takich wypadkach jest się zaledwie o krok od pojawienia się „tego trzeciego/tej trzeciej” i w konsekwencji od rozwodu. Albo, co gorsza, od całkowitej obojętności. Tak jak w małżeństwie moich rodziców, którzy do dziś są razem, chociaż nawet się już nie zauważają. Byłem przerażony obiema ewentualnościami. Bo przecież wciąż kochałem żonę. Po prostu dzielił nas mur stworzony z cegieł wypalonych w piecu codziennych obowiązków. Za dużo pracy, kłopotów, za mało spontaniczności, luzu i wolności. Kiedyś gdzieś przeczytałem, że naprawę świata trzeba zacząć od naprawy samego siebie. Bo to my jesteśmy jądrem zmian. Przypomniałem to sobie pewnej nocy, gdy znów nie mogłem zasnąć. Obok mnie cicho oddychała Joanna. Też nie spała, po 28 latach małżeństwa potrafiłem to rozpoznać. Po raz enty chciałem wyciągnąć do niej rękę, jednak nie wiedziałem, co mógłbym jej powiedzieć: „Zacznijmy od nowa”?
Jak, kiedy brakuje energii, pomysłów?
Jak wskrzesić w sobie chęci? Jak wzbudzić zapał? Jak odmłodzić duszę? Koledzy mówią: „Zakochaj się, miłość da ci kopa. Zwłaszcza ubrana w ciało dwudziestolatki”. Nie.
Pewnego dnia, gdy wracałem wieczorem z pracy, jak zwykle zajrzałem do skrzynki na listy. Choć nakleiłem na niej informację, że proszę, aby oszczędzono mi wyjmowania reklam i wyrzucania ich do kosza, codziennie znajdowałem po kilka kolorowych zachęt, żebym: wydał, zastawił, pożyczył lub odłożył na później doła, gdyż w sklepach jest ogromna obniżka cen. Tego wieczoru znalazłem tylko jedną ulotkę – reklamującą jakąś szkołę tańca. Nie wiem, dlaczego schowałem ją do kieszeni, zamiast od razu wyrzucić. W domu nie było nikogo, gdyż żona pojechała z dziećmi do swoich rodziców na imieniny teścia (mamy dwudziestolenie bliźniaki). Ja wcześniej zadzwoniłem z życzeniami i wymówką, że muszę zostać w kancelarii do późnej nocy, co oczywiście było kłamstwem. W efekcie miałem wolny wieczór. W kuchni znalazłem przygotowany obiad, który wystarczyło wstawić do kuchenki mikrofalowej. Nie byłem głodny. Usiadłem w salonie w swoim ulubionym fotelu. Siedziałem i gapiłem się przed siebie bez celu. Nie po raz pierwszy zresztą.
„Już zawsze tak będzie? – pomyślałem przestraszony. – Jestem jak żywy trup…”.
W kieszeni marynarki zadzwoniła komórka. Wyjąłem ją i spojrzałem na wyświetlacz. Rysiek. Znajomy, który od pewnego czasu zastanawia się nad rozwodem i męczy mnie o poradę prawną. Za darmo, oczywiście. Nie miałem na to siły. Odkładając komórkę na stolik, zobaczyłem na kolanach reklamówkę wyjętą ze skrzynki na listy. Była trochę pognieciona, widziałem tylko rysunkową parę zastygłą w zmysłowym tangu. Taniec. Moja życiowa klęska. Mówi się, że niektórym słoń nadepnął na ucho. Mnie musiał zaatakować mastodont. Przy okazji najwyraźniej uszkodził mi jakiś nerw, bo kiedy słyszę muzykę i mam tańczyć – nie tylko nie czuję rytmu, ale też moje nogi robią się nagle ciężkie jak z ołowiu. Nie byłoby w tym wielkiej tragedii, gdyby taniec nie był moim marzeniem od dziecka, i gdyby Joanna tak nie uwielbiała tańczyć.
Niestety, zrobiliśmy to tylko raz, na naszym własnym weselu. Powiedziała mi wtedy, że jeśli jeszcze raz poproszę ją do tańca, to ona rozwiedzie się ze mną, a jako powód poda tortury psychiczne i fizyczne.
Wyprostowałem kartkę na kolanie
„Jesteś sam? Dłużą ci się wieczory? Chciałbyś nauczyć się tańczyć? Możesz nie mieć słuchu i mieć dwie lewe nogi. Znajdziemy na to radę. Pierwsza lekcja gratis!”.
Potem dowiedziałem się, że taniec w życiu człowieka jest niesłychanie ważny.
„Towarzyszy nam już od tysięcy lat – czytałem dalej. – Zawsze był wyrazem naszej dumy, siły, ale i pokory wobec potęgi natury. Kultura egipska jest jedną z najwcześniejszych na świecie, w której pojawił się taniec kultowy. O tym, jak wielką moc ma taniec, przekonywali już wirujący derwisze. Dziś przede wszystkim daje nam radość i przepełnia nas szczęściem…”.
Szczęście… Co za bzdura! A co z tymi, którzy spotkali mastodonta?! Jednak nie mogłem zapomnieć o tamtej reklamówce. W nocy, gdy znów nie mogłem zasnąć, poczułem, że oto spotkałem na swojej drodze wyzwanie. Ogarnęło mnie coś na kształt ekscytacji. Wyzwanie. Spojrzałem w bok na lekko świszczącą Joannę. Spała. Postanowiłem nauczyć się tańczyć. Kiedy goliłem się rano, złapałem się na tym, że sobie pogwizduję. Gdy wszedłem do kuchni, panująca cisza zdenerwowała mnie. Włączyłem radio. Joanna, która szykowała śniadanie, spojrzała na mnie zdziwiona. Fakt, od lat wymagałem, aby rano w domu panowała cisza. Moja dusza budziła się nieco później i hałas mnie wkurzał. Ale dziś dusza już przebierała nogami.
– Jest taki piękny, słoneczny dzień, że grzechem byłoby nie okrasić go muzyką – rzuciłem i cmoknąłem żonę w policzek.
Pachniała dziś jakoś inaczej. Ładniej.
– Słoneczny? – spojrzała w okno.
Fakt, padał deszcz, ale to nie miało znaczenia. Dzień i tak był słoneczny.
– Słońce to stan duszy, a nie kwestia pogody za oknem – powiedziałem.
Joanna spojrzała na mnie podejrzliwie i zmarszczyła brwi. Gdyby pogoda odzwierciedlała stan duszy mojej żony, to sądząc po wyrazie jej oczu, z nieba biłyby same pioruny. Ale jakoś nie przejąłem się tym. Kiedy tylko dojechałem do pracy, zadzwoniłem do szkoły tańca i zapisałem się.
– Czekamy dzisiaj o osiemnastej – powiedziała miłym głosem pani w telefonie.
– Ale uprzedzam – zastrzegłem. – Totalnie nie mam słuchu i mam ołowiane nogi.
Roześmiała się dźwięcznie.
– To nasze zmartwienie.
Skoro tak… Zadzwoniłem do domu, że mam szkolenie prawnicze, i pojechałem do szkoły tańca (jak widać, nie do końca kłamałem, bo przecież miałem się uczyć). Mieściła się w centrum miasta, w starej, przedwojennej kamienicy. Wszedłem na drugie piętro i zapukałem do drzwi. Otworzyła mi uśmiechnięta kobieta – ona także, jak ten budynek, najlepsze lata i urodę już dawno miała za sobą. Ale z jej oczu, uśmiechu i ruchów ciała biło właśnie to, czego tutaj szukałem – młodość duszy. Poczułem ekscytację. Co razem z paniką i myślami typu: „Co ja tu robię? Przecież nic z tego nie będzie, tylko męka i blamaż!” tworzyło mieszaninę emocji, która dosłownie zaszumiała mi w głowie. Byłem jak ten zając, który bada przestrzeń i nie wie, czy już dać dyla, czy jeszcze chwilę poczekać. Eulalia, jak przestawiła się starsza kobieta, zaprowadziła mnie do pokaźnej sali z lustrami. W jej wnętrzu czekało już pięć osób podobnych do mnie – trochę zdezorientowanych, trochę niepewnych, które wyglądały tak, jakby miały ochotę uciec z tego miejsca jak najdalej.
Wszyscy czegoś tu szukali
Jednak najwyraźniej każdy czekał, aż ktoś inny da nogę pierwszy, a wtedy reszta pójdzie w jego ślady. Nie uciekł jednak nikt, więc chcąc nie chcąc, ustawiłem się w rządku z pozostałymi i czekałem, co będzie dalej. Starsza pani przedstawiła nam swojego męża, Dudusia, i powiedziała, że są wielokrotnymi mistrzami Polski w tańcu towarzyskim, a raz nawet dostali się do finałowej piątki mistrzostw Europy. Było to co prawda dawno temu, jednak taniec nie liczy lat.
– Nie wiem, co was pchnęło, żeby przekroczyć próg tej sali tanecznej – powiedziała na koniec pani Eulalia. – Ale skoro już tu jesteście, to mam zamiar zrobić z was prawdziwych tancerzy. Czy chcecie tego, czy nie – uśmiechnęła się, a ja domyśliłem się, że czyta w nas jak w otwartej księdze.
Spojrzałem na łysiejącego faceta z dużym brzuchem, młodego chudzielca z przepraszającym wyrazem twarzy i dwie spłoszone koleżanki. Nieco z boku stała kobieta w średnim wieku, niezbyt urodziwa. No i byłem jeszcze ja, facet w garniturze, przyciskający do piersi obiema rękami teczkę, jakby się bał, że za chwilę ktoś mu ją ukradnie. W miarę jak się poznawaliśmy podczas kolejnych lekcji, dowiedziałem się, że każdy z nich, całkiem jak ja, miał dosyć szarego życia i postanowił coś w nim zmienić. I każdy natknął się (tego samego dnia) na ulotkę szkoły tańca. Wszyscy też, gdy tylko weszliśmy pierwszy raz do sali tanecznej, uznaliśmy, że to był strasznie głupi pomysł. A może jednak wygrany los na loterii?
Pani Eulalia spełniła swoją obietnicę. Na początku deptaliśmy sobie po nogach, jeden drugiemu niezgrabnie wykręcaliśmy dłonie. Jednak cierpliwość nauczycieli oraz mądre rady i rozmowy, jakie z nami prowadzili, wkrótce zaczęły przynosić efekty.
– Twoje nogi nie współdziałają z głową, bo się boisz, że wywiną ci jakiś numer – słyszałem. – Dlaczego tak myślisz? Byłeś niezgrabnym wyrostkiem? Już nie jesteś. Jesteś mężczyzną, pewnym siebie, energicznym, zaradnym. Pomyśl, czy kiedykolwiek zawiodłeś czyjeś zaufanie? Nie? To dlaczego sam sobie nie ufasz? Zaufaj swojemu ciału. Pozwól mu działać bez nadzoru. A wtedy ono posłucha muzyki i zatańczy.
Dwa razy w tygodniu chodziłem na lekcje tańca i po każdych zajęciach czułem się coraz lepiej. Pojawiła się we mnie energia i zapał, których tak potrzebowałem. Miałem wrażenie, jakbym odmłodniał o jakieś 20 lat. A poza tym szło mi coraz lepiej. Powoli przestaliśmy deptać sobie po nogach, czuć się jak drewniane lalki. Powoli w nasze ciała zaczęła wnikać elastyczność, płynność. Okazało się, że nie jesteśmy wcale tacy niemuzykalni, jak sądziliśmy. W czerwcu, dwie lekcje przed końcem czteromiesięcznego kursu, wróciłem do domu jak zwykle ostatnio uśmiechnięty, zrelaksowany, nucąc coś pod nosem. Już zamówiłem stolik w restauracji z dancingiem, chciałem zaprosić tam żonę i zaskoczyć ją moją nową umiejętnością.
Miałem też dla niej pewną propozycję
Wiedziałem, że jej nie odrzuci, a wtedy wszystko się zmieni… Gdy dotarłem do domu, z salonu wyszedł mój syn. Z ponurą miną.
– Co ty wyprawiasz? – zapytał. – Matka się pakuje. Coś ty zrobił?!
Serce niemal mi stanęło. Pobiegłem do sypialni. Joanna, płacząc, pakowała walizki.
– Kochanie, co robisz? – spytałem osłupiały. – Wybierasz się dokądś?
– Mam dość. Twoich kłamstw!
– Kłamstw? – nic nie rozumiałem.
– Szukałam cię dzisiaj, potrzebowałam! – zawołała z wyrzutem. – Nie ma żadnych szkoleń! Oszukałeś mnie! Kim ona jest? Jest ode mnie młodsza, tak? To się zaczęło cztery miesiące temu. Taki jesteś radosny, nucisz sobie pod nosem, uśmiechasz się. Idziesz śladem Włodka, wymieniasz mnie na nowszy model! Ale wiedz – stanęła przede mną, wzburzona, drżąca, z mokrymi od płaczu policzkami, czerwonym nosem, taka piękna – wiedz, że żadna nie będzie cię kochała tak jak ja. I puści cię kantem, i…
Chwyciłem ją w ramiona. Kochała mnie tak, jak ja ją kochałem. I teraz mogłem znów jej to okazać, bo moja dusza odmłodniała. Zacząłem z nią tańczyć po pokoju walca i choć muzyka nie grała, to moje nogi płynęły w doskonałym rytmie.
– Kocham cię, nie ma żadnej innej! – wyszeptałem jej do ucha. – Joasiu, codzienność nas zabijała, a ja szukałem sposobu, by nas wyciągnąć z tego bagna. I znalazłem.
– Ty tańczysz! – zawołała w zdumieniu.
– Uczyłem się przez cztery miesiące, żeby móc z tobą tańczyć. Żeby zacząć od nowa.
W drzwiach stanęły nasze dzieci i zdumione patrzyły na rodziców tańczących do niesłyszalnej muzyki ich miłości. Od roku chodzę na lekcje tańca razem z żoną. W przyszłym miesiącu wyjeżdżamy na pierwsze międzynarodowe zgrupowanie miłośników tańca towarzyskiego. Trenujemy do konkursu. Trzymajcie za nas kciuki.