Nie marzyłam od dzieciństwa, by być pielęgniarką. Nie leczyłam lalek, nie opatrywałam misiów. Prawdę mówiąc, kiedy zdałam maturę, nie miałam pomysłu na siebie.
Więc gdy mama i babcia uznały, że przydałaby się im na starość w rodzinie pielęgniarka, pomyślałam – czemu nie? Zwłaszcza że podczas pogaduszek z Jolką, moją przyjaciółką, ustaliłyśmy, że to zawód wielce przydatny w poznaniu dobrego męża. Przecież mnóstwo lekarzy żeni się z pielęgniarkami, a mąż lekarz to wygrana na loterii życia.
– A jak nie lekarz, to jakiś bogaty pacjent, którym można się tak zaopiekować, że będzie chciał więcej – mrugnęła do mnie Jolka.
Razem poszłyśmy do dwuletniego studium pielęgniarskiego. Co do Jolki, to w dwudziestym piątym roku życia jej marzenia się spełniły – tak zaopiekowała się pewnym pacjentem, inżynierem, który trafił na jej salę ze złamaną na nartach nogą, że rzeczywiście chciał więcej. Teraz Jolka pielęgnuje wyłącznie trójkę swoich dzieci i wciąż zakochanego w niej męża. Też tak chciałam, mnie jednak los napisał inny scenariusz.
Myślałam tylko o jednym
Po skończeniu szkoły trafiłam do szpitala, w którym wcześniej odbywałam praktyki na ortopedii. Tym razem wylądowałam na oddziale chorób wewnętrznych. Chociaż nadal nie pasjonowałam się moim zawodem, i nigdy nie przejmowałam się zakuwaniem, to wiedzę miałam sporą ze względu na doskonałą pamięć. Ale byłam leniwa i myślałam tylko o jednym – jak złapać męża lekarza.
Pracowałam już cztery miesiące. Podczas jednego z wieczornych dyżurów popijałam w dyżurce herbatę i myślałam o niebieskich migdałach, a konkretnie o tym, jak sprawić, by zauważył mnie jeden z młodych chirurgów. Wtem usłyszałam za sobą syczący głos:
– Siedemnastka czeka.
Obróciłam się i spojrzałam na drzwi – stała w nich wysoka pielęgniarka w czepku oddziałowej, oświetlona od tyłu jarzeniówkami. Rzuciłam okiem na tablicę – rzeczywiście, paliła się tam lampka, a brzęczyk brzęczał. Musiałam zupełnie odlecieć w marzeniach.
– Już idę, przepraszam – powiedziałam.
Odstawiłam kubek i znów spojrzałam na drzwi. Pielęgniarki już nie było. Pomaszerowałam do sali numer siedemnaście i pomogłam starszej pani pójść do łazienki.
W następnych miesiącach jeszcze kilka razy ta sama pielęgniarka stawiała mnie do pionu – jakoś zawsze trafiała na moment, kiedy odpoczywałam, albo chciałam sobie poczytać gazetę lub próbowałam iść na skróty w swoich obowiązkach. Zjawiała się bezgłośnie i przyprawiała mnie niemal o zawał serca swoim nieoczekiwanym syczącym szeptem:
– Załóż rękawiczki.
– Dwudziestka pilnie potrzebuje kąpieli.
– Szpital to nie czytelnia.
– Miałaś sprawdzić ważność leków.
Przyznaję, że czasami czułam się jak na cenzurowanym, jakby cały czas ktoś mnie obserwował. Ale dzięki temu pracowałam lepiej, niż chciałam. Kilka razy zauważyłam tę pielęgniarkę także na innych oddziałach szpitala – zawsze gdzieś szła, z nikim nie rozmawiając. Raz widziałam ją, jak znikała za drzwiami kotłowni.
Jednak był moment, gdy naprawdę się na nią wkurzyłam. Było to na nocnym dyżurze. Cisza na oddziale, wszyscy śpią. Miałam, co prawda, być w sali dwanaście, gdzie leżała nowa pacjentka w poważnym stanie, ale kiedy sprawdziłam, spała spokojnie. Postanowiłam więc udać się na umówione spotkanie z młodym lekarzem stażystą.
Miało mi to zająć kwadrans, góra pół godziny. Poprawiłam fryzurę przed lustrem, pociągnęłam błyszczykiem usta, rozpięłam dwa górne guziki pielęgniarskiego uniformu. Wyglądałam ponętnie.
W dyżurce dwie inne pielęgniarki odpoczywały, pokój lekarzy był zamknięty. Podeszłam do szklanych drzwi prowadzących z oddziału na korytarz. Chirurgia była po drugiej stronie. Obejrzałam się za siebie, czy gdzieś nie ma mojej nemezis i pchnęłam drzwi, ale nie chciały się otworzyć. Nacisnęłam mocniej.
– Jak kocha, to poczeka. Ty masz swoje obowiązki – znajomy syk znów przyprawił mnie o palpitację.
Obróciłam się – jak zwykle stała kilka kroków za mną. „Skąd wyszła? Przecież przed chwilą nie było jej na korytarzu! Po co się tu pałęta” – myślałam ze złością.
Po raz pierwszy przyjrzałam się jej plakietce z nazwiskiem. Udało mi się dostrzec tylko imię – Krystyna. Spojrzałam tęsknie na korytarz za szklanymi drzwiami. Odwróciłam się ponownie, ale kobiety już za mną nie było. Jak zbity pies (nie ukrywam, że pod krytycznym spojrzeniem starszej pielęgniarki poczułam się winna, że olewam swoje obowiązki), poszłam do dwunastki i usiadłam na krześle niedaleko łóżka pacjentki.
I dobrze zrobiłam – gdy kwadrans później kobieta zaczęła się dusić, tylko natychmiastowe obrócenie na bok uchroniło ją od zadławienia się własnymi wymiocinami. Gdyby mnie tu nie było…
Pielęgniarka z powołaniem
– Niezły refleks – pochwalił mnie lekarz dyżurny. – Uratowała jej pani życie.
Cała drżałam z emocji. Uratowałam życie…, ale gdyby nie Krystyna, ta kobieta by zmarła. Kiedy już się uspokoiłam, postanowiłam podziękować oddziałowej za wszystkie rady, których mi dotychczas udzielała.
Kiedy weszłam do dyżurki, siedziała smętna, ale jak tylko usłyszała trzask drzwi, natychmiast się wyprostowała i zrobiła poważną minę.
– Czego tu szukasz? Nie masz nic do roboty? – zapytała, jak zwykle oschłym tonem.
– Ta dziewczyna przeżyła. Chciałam siostrze podziękować za “tresurę” – powiedziałam do niej, siląc się na uśmiech. Nie odpowiedziała uśmiechem.
– Dziewczyno, masz potencjał, tylko weź się do roboty. W przeciwieństwie do reszty nie jesteś głupia, i widzę w tobie potencjał. Ja niedługo odchodzę na emeryturę i muszę wskazać swoją następczynię. Mam na oku ciebie i jeszcze jedną dziewczynę – powiedziała, a ja wybałuszyłam oczy. – Skup się na robocie, a tym zdobędziesz większy szacunek u lekarzy i reszty personelu, niż świecąc cyckami – dodała i odwróciła się do mnie plecami, co oznaczało koniec rozmowy.
Wyszłam z dyżurki i nie mogłam uwierzyć w to, co usłyszałam. Ja? Oddziałową?
Dała mi motywację
Popytałam wśród znajomych pielęgniarek, i okazało się, że Krystyna odchodzi na emeryturę za mniej więcej dwa i pół roku. Miałam więc trochę czasu, żeby zdobyć jej zaufanie.
Był jednak jeden problem, studium pielęgniarskie nie wystarczyło, żeby zostać oddziałową. Zamiast czekać na męża ze stetoskopem, poszłam na studia pielęgniarskie. W międzyczasie zrobiłam jeszcze kilka kursów.
– Widzisz pacjenta spod piątki? Jego stan wskazuje, że tej nocy może mu się bardzo pogorszyć – powiedziała do mnie któregoś dnia oddziałowa.
– Ale jak to? Przecież ma lepsze wyniki. Mam też wrażenie, że lepiej reaguje na leki – odparłam zdumiona.
– Jego mocz i białka oczu trochę pociemniały. Miej na niego oko – poleciła, świdrując mnie wzrokiem. Chyba chciała się przekonać czy w nocy znów będę wymykać się na schadzki.
Prawdę powiedziawszy, odkąd zaczęłam studiować i się dokształcać, przestało mi zależeć na szybkim złapaniu kandydata na męża. Widziałam, jak inne młode pielęgniarki się wyginają do rezydentów, ale ja byłam skupiona na sobie i pacjentach.
Rzeczywiście tej nocy stan pacjenta się pogorszył. Krystyna miała rację, ale ja byłam przygotowana i mogłam szybko zareagować. Tak było jeszcze wiele razy z różnymi pacjentami.
Dzięki niej wiem, kim jestem
W końcu oddziałowa ogłosiła oficjalnie, że obejmę po niej stanowisko oddziałowej. Przez kolejnych kilka miesięcy “zdradzała” mi swoje tajemnice zawodu. Uczyła właściwego podejścia do pacjenta i odpowiedniej etyki pracy.
W szpitalu nie tylko na moim oddziale, ale również na innych, cieszyłam się nieposzlakowaną opinią. Można było na mnie polegać, a momentami stawiałam bardzo trafne diagnozy i potrafiłam reagować błyskawicznie pod presją czasu.
Oddziałowa Krystyna nauczyła mnie nie tylko zawodu. Pokazała mi, co to znaczy być kobietą z krwi i kości, gospodynią, pewną siebie królową pszczół. I będę jej za to wdzięczna do końca życia.
Dla ciekawskich, owszem, jestem zaręczona z lekarzem. Co więcej, z ordynatorem. Bierzemy ślub na wiosnę. Powtarza, że uwiodłam go swoim zaangażowaniem, a nie bujnym cycem.