Kiedy byłem dzieckiem moja biologiczna matka porzuciła mnie dziadkom i wyjechała z nowo poznanym mężczyzną. Z dziadkami żyło mi się dobrze, ale niedługo później oboje zmarli, a ja, sześciolatek, zostałem umieszczony w domu dziecka. Na szczęście nie byłem tam długo, zaadoptowało mnie małżeństwo, które od wielu lat starało się mieć własne potomstwo, niestety bez skutku.
Pokochałem nowych rodziców jak własnych. Czułem się bezpieczny i kochany, a nowi rodzice starali się uchylić mi nieba. Pomagali mi w nauce, spędzali ze mną wolny czas, czułem się częścią rodziny, jakbym był tam od zawsze. Szczęście nie trwało jednak długo, adopcyjny ojciec zmarł w wypadku samochodowym i zostałem z mamą sam. Ona starała się, jak tylko mogła, by niczego mi nie brakowało. I nie chodzi tylko o finanse, ale o miłość i obecność. Choć sama przeżywała ból po stracie męża, nigdy nie pozwoliła mi tego doświadczyć.
A teraz po latach, kiedy już mam własną rodzinę, moja mama zachorowała. Wykryto u niej nowotwór i wymaga stałej opieki. Przyjąłem ją pod swój dach, tak jak ona przyjęła mnie do siebie, kiedy byłem zupełnie sam.
Znajomi jednak nie mogą uwierzyć w moją decyzję. Niektórzy powiedzieli mi, że jestem szalony, skoro nie boję się, że mama będzie wymagała zbyt dużo uwagi i czasu. Ale ja wiem jedno, mama nie może radzić sobie z chorobą bez nikogo przy sobie. Wiem, że kolejne miesiące będą trudne, liczę na wsparcie od żony, ale nie mogę już znieść tych pogardliwych spojrzeń moich przyjaciół, którzy mają mnie za skąpca, skoro nie chcę zapłacić za dom opieki dla mamy, tylko wolę umieścić ją u siebie.
Nie wiem jak mam wytłumaczyć im wszystkim, że tutaj chodzi o wdzięczność i miłość do mamy, a nie o pieniądze.