Otoczenie chciałoby mnie widzieć spowitą w czerń i zrozpaczoną, a nie szczęśliwie zakochaną. Zostałam napiętnowana, bo wdowa ma cierpieć!
Mój ukochany mąż umierał przez ostatnie trzy lata. Lekarze od początku nie dawali mu żadnych szans na przeżycie, a jednak walczyłam o to, aby się nie poddawał. To były trzy koszmarne lata, podczas których zostałam praktycznie odsunięta od normalnego życia. Moim światem był szpital, a potem hospicjum. Nie miałam ani chwili dla siebie, cała poświęciłam się mężowi. On to widział i stale mi powtarzał, że nie powinnam tak robić.
– Kochanie, tak lubię twoje włosy prosto od fryzjera… – kusił mnie.
I co miałam mu powiedzieć? Że nie tylko nie mam siły iść do salonu, ale także brakuje mi na to pieniędzy? Wolałam je wydać na lepsze leki dla Tomka, lepsze jedzenie, łagodne kosmetyki. Pod koniec choroby męża po prostu padałam ze zmęczenia i sama wyglądałam, jakbym była ciężko chora. Wychudzona, z poszarzałą cerą, która od dawna nie widziała słońca.
– Obiecaj mi, że kiedy umrę, wreszcie o siebie zadbasz! – błagał Tomek.
A pewnego dnia wymusił na mnie przysięgę, że ponownie wyjdę za mąż.
– Skąd wiesz, że ktoś mnie zechce? – spytałam, śmiejąc się przez łzy.
– Nawet nie wiesz, jaka jesteś śliczna – odparł, gładząc mnie po dłoni.
Nie protestowałam. W tym otoczeniu faktycznie mogłam za taką uchodzić, bo byłam zdrowa. Wiele pacjentek hospicjum starało się do końca wyglądać ładnie – wiązały na głowach kolorowe chusteczki, robiły sobie makijaż. Na przykład kobieta z sali obok, mniej więcej w moim wieku. Widać było po niej ślady wielkiej urody, pewnie kiedyś wyglądała jak modelka i gdybym ją spotkała na ulicy, poczułabym zazdrość.
Spotykałam ją często na korytarzu, kiedy szła na spacer prowadzona przez swojego męża. Wysoki, lekko przygarbiony facet, bardzo był jej oddany. W końcu zaczęliśmy się sobie kłaniać. Nie rozmawialiśmy właściwie wcale, lecz oboje czuliśmy, że łączy nas niewidzialna nić porozumienia, jak dwoje rozbitków na tym morzu nieszczęścia.
Rozumieliśmy się nawzajem
Nasi współmałżonkowie odeszli tego samego dnia… Kiedy następnego przyszłam po rzeczy Tomka, na schodach spotkałam Rafała. Niósł torbę swojej żony, jakoś tak niezgrabnie tuląc ją do swojej piersi, aż w pewnej chwili przez lekko rozpięty zamek wysypały się jakieś drobiazgi. Rzucił się, żeby je pozbierać, jednak mała puderniczka, upadając, rozbiła się o kamienny stopień i jasnoróżowy puder rozsypał się dookoła. Na ten widok Rafał usiadł bezradnie na schodku i rozpłakał się jak dziecko.
Nie mogłam go tak zostawić… Pomogłam mu sprzątać, a potem zostawiłam swój numer telefonu, mówiąc, że jeśliby chciał kiedykolwiek porozmawiać, to może do mnie zadzwonić.
Nasze uczucie pojawiło się jak piękny kwiat na ruinach dwóch małżeństw. Oboje sądziliśmy, że długo nie będziemy potrafili pozbierać się emocjonalnie po odejściu naszych najukochańszych osób, ale okazało się, że we dwoje jest nam dużo łatwiej. Bo czuliśmy to samo i dlatego byliśmy dla siebie oparciem. Wiedzieliśmy także, jak kruche potrafi być szczęście, jak łatwo je stracić. Dlatego doszliśmy do wniosku, że nie ma na co czekać. Zależało nam na małżeństwie, wspólnym domu, dzieciach, których oboje nie doczekaliśmy się w poprzednich związkach.
Rafał miał łatwiej. Jego matka mieszka za granicą i w zasadzie nie znała jego pierwszej żony. Nasz ślub przyjęła obojętnie. Moi bliscy nie kryli oburzenia.
– Nawet nie przeżyłaś do końca żałoby! – usłyszałam od mamy.
– Co to znaczy: do końca? – zdziwiłam się, nie rozumiejąc, o co jej chodzi.
– No, powinnaś chodzić w czerni przynajmniej przez rok!
– A to niby dlaczego? Myśli mama, że w brązach albo beżach nie tęsknię za Tomkiem tak samo? – zdziwiłam się.
– Jakoś tego nie widać, abyś tęskniła! – skomentowała cierpko.
Właśnie tego życzyłby sobie Tomek
Podobnie odniosła się do mnie reszta rodziny, a także wielu znajomych. Wszyscy chcieli mnie widzieć złamaną cierpieniem, pogrążoną w rozpaczy, zaniedbaną. Nikt się nie ucieszył, że tak szybko odżyłam! To było ich zdaniem „nie na miejscu”. I nikt nie pomyślał, że ja już swoją żałobę przeżyłam…
Odkąd prawie cztery lata wcześniej dowiedzieliśmy się z Tomkiem, że ma nieuleczalnego raka trzustki, mąż odchodził ode mnie wiele razy na różne sposoby. Oddalał się emocjonalnie, mentalnie, fizycznie… I musiałam sobie z tym poradzić. Sama.
Na ślub matka Rafała nie dojechała, moi rodzice zaś demonstracyjnie nie przyszli. Została garstka gości, którzy nie bardzo wiedzieli, jak się zachować. Nie winię ich o to zakłopotanie, w końcu pół roku wcześniej w tym samym kościele żegnali Tomka.
Dlaczego nie zmieniłam świątyni? Mogłam przecież wybrać każdy inny kościół w mieście. Ale dla mnie to było symboliczne, jakbym mówiła mężowi: „Zobacz, wypełniam swoje przyrzeczenie, cieszę się życiem! Spoczywaj w pokoju, wreszcie wolny od cierpienia”.