To był ostatni moment na remont naszego domu. Zwłaszcza dach wołał o ratunek. Bałam się, że jak przyjdą jesienne ulewy, a potem śnieżna zima, to się zawali i pogrzebie nas żywcem. Zwlekaliśmy jednak z tym remontem, bo oboje z mężem nie znosiliśmy zajmować się tego typu sprawami. Poza tym to olbrzymie koszty. Na samą myśl, ile trzeba wydać, słabo nam się robiło. Dotąd więc coś tam kleciliśmy, coś tam zabezpieczaliśmy, poprawialiśmy i wmawialiśmy sobie, że to wystarczy. Ale taka prowizorka nie mogła trwać wiecznie.
Dodatkową przeszkodą był fakt, że w naszym małżeństwie od dawna nie działo się najlepiej. Ja przez lata suszyłam Jackowi głowę o to, że nie pomaga mi w codziennych obowiązkach, za mało uwagi poświęca naszemu synowi, Damianowi, za bardzo poświęca się za to pracy, a do domu przychodzi tylko po to, by się przespać i zmienić ubranie. A mąż miał mi za złe, że nie doceniam jego starań, wiecznie narzekam i mam do niego o wszystko pretensje.
Byliśmy ciągle naburmuszeni i podminowani. A wizja remontu i spłaty kredytu, który musieliśmy wziąć na ten cel, tylko spotęgowała to napięcie. Kłóciliśmy się praktycznie o wszystko. Katastrofa małżeńska wisiała na włosku. I rzeczywiście któregoś wieczoru, gdy znowu doszło między nami do ostrego starcia, usłyszałam słowa, których się mogłam spodziewać, ale które zabolały tak mocno jak cios nożem prosto w serce.
– Po cholerę remontować tę ruinę! Sprzedajmy ją, podzielmy kasę i rozstańmy się jak cywilizowani ludzie. Inaczej się pozabijamy.
Nie ukrywam, przytkało mnie wtedy na dłuższą chwilę. Stałam nieruchomo, patrzyłam na zaciętą minę Jacka i zastanawiałam się, czy to, co usłyszałam przed chwilą, to tylko koszmarny sen czy jawa. Potem zdumienie przerodziło się w gniew. Zaczęłam krzyczeć, że nigdy nie zgodzę się na sprzedaż, że to mój dom, po rodzicach, i że on nie ma do niego żadnych praw. I że jeśli chce się wyprowadzić, to droga wolna. Ale ja tutaj zostaję.
– Sama sobie poradzę. I z remontem, i ze spłatą kredytu. Nie potrzebuję ciebie – wrzasnęłam na koniec.
Nie wiem, skąd brałam na to siły
Dopiero potem, gdy Jacek jak zwykle po takich kłótniach zaszył się w swoim pokoju, zrobiło mi się potwornie smutno i żal. Przez ostatnie lata starałam się dbać o ten związek najlepiej, jak umiałam. Raz, że chciałam, by nasz syn miał normalną rodzinę, dwa – bałam się samotności, i wreszcie trzy – ciągle pamiętałam przysięgę, którą złożyłam kiedyś przed ołtarzem.
W najgorszych chwilach powtarzałam więc sobie, że przeżywamy tylko chwilowy kryzys, że wszystko się ułoży. Tym razem jednak nie zamierzałam się pocieszać ani niczego sobie tłumaczyć. Uznałam, że mówiąc o rozstaniu, Jacek przekroczył pewną granicę, której moim zdaniem nie miał prawa ani powodu przekraczać. Moje serce zamieniło się w bryłę lodu, której, jak mi się wydawało, nie jest w stanie stopić nawet afrykańskie słońce.
Zajęłam się remontem. Damiana już wtedy nie było w domu. Wyjechał na wakacje, a potem od razu na studia do Warszawy. Rzeczywiście więc zostałam ze wszystkim sama. Wybierałam materiały budowlane, kłóciłam się z fachowcami, którzy nie rozumieli, czemu wszystko mają konsultować ze mną, a nie z mężem. A do tego jeszcze normalnie pracowałam. Sama nie wiem, skąd brałam na to siły.
Na Jacka w ogóle nie zwracałam uwagi. Nie obchodziło mnie, czy jest w domu, czy gdzieś wyszedł. Ciągle się nie wyprowadzał, ale nie zastanawiałam się dlaczego. Nie miałam na to ani ochoty, ani czasu. Tym bardziej że gdy remont dobiegł końca, też nie mogłam zwolnić tempa. Wzięłam nadgodziny, by spłacać kredyt. Wychodziłam bladym świtem, wracałam późnym wieczorem i od razu kładłam się spać. I długo nie zauważałam, że w zachowaniu mojego męża zachodzą zmiany.
Pierwsze, co zarejestrowałam, to fakt, że gdy wracam do domu, w lodówce zawsze było coś do zjedzenia. Żyjąc w wiecznym biegu, często zapominałam o zakupach, spodziewałam się więc pustych półek. A tu taka niespodzianka. Jakby tego było mało, Jacek zaczął gotować. Na początku naszego małżeństwa lubił coś dobrego upichcić, ale potem na lata wyniósł się z kuchni. Teraz jednak wrócił do dawnej pasji. Któregoś wieczoru, gdy jak zwykle wróciłam wykończona z pracy, nie pozwolił mi od razu pójść do sypialni, tylko zawołał mnie do stołu.
– Zapiekanka makaronowa ze szpinakiem i kurczakiem. Twoja ulubiona. Jedz, dopóki gorąca – powiedział i postawił mi talerz przed nosem. Umierałam z głodu, więc spróbowałam. Była przepyszna.
– Dobra, bardzo dobra. Jeszcze nie zapomniałeś, jak się gotuje – pochwaliłam go.
– Cieszę się, że ci smakuje – uśmiechnął się nieśmiało.
Potem, gdy już zjadłam i poszłam się położyć, poczułam przez chwilę dziwne ciepło w sercu. Ciągle było jak lodowa bryła, ale miałam wrażenie, że pojawiła się na nim maleńka rysa.
Śladów troski o dom z dnia na dzień było coraz więcej. Nowy fotel w salonie, nowa zasłonka w łazience, fikuśne filiżanki w kuchni… Jacek non stop mnie czymś zaskakiwał. Doszło do tego, że po powrocie z pracy nie szłam od razu do sypialni, tylko rozglądałam się, co tym razem wymyślił. I coraz częściej łapałam się na tym, że moje uczucie do niego wcale nie wygasło, że nie jest mi obojętne, czy ze mną zostanie czy nie.
Lodowa powłoka na moim sercu powoli pękała. Nie pokazywałam jednak tego po sobie. Choć w duchu marzyłam, byśmy jak za dawnych dobrych czasów usiedli razem, pogadali, pośmiali się, to pilnowałam, by nie zdradzić swoich uczuć najmniejszym gestem. Owszem, dziękowałam mu za te wszystkie starania, ale chłodno i bez zbędnego entuzjazmu. Żeby przypadkiem sobie nie pomyślał, że już mnie obłaskawił, że mu wybaczyłam. Ciągle było we mnie mnóstwo żalu i złości.
Syn nie mógł się nadziwić
Cztery miesiące po zakończeniu remontu do domu zjechał syn. Z dumą zakomunikował, że zdał egzaminy i w związku z tym posiedzi w domu kilka dni. Żeby odpocząć, a przede wszystkim zjeść coś normalnego.
– Nie ma sprawy. Ojciec na pewno ugotuje ci coś pysznego – uśmiechnęłam się.
– To on gotuje? Poważnie? – Damian wybałuszył oczy.
– I to jak! Najlepsi kucharze mogliby się od niego uczyć. Zresztą potrafi nie tylko to. Ma jeszcze mnóstwo innych zalet… – sama nie wierzyłam, że to powiedziałam.
– E tam, ja to cienki Bolek jestem – wtrącił się do rozmowy mąż. – Twoja mama to dopiero prawdziwa siłaczka. Sama poradziła sobie z tym remontem. Żebyś ty widział, jak ona tych fachowców po kątach rozstawiała. Czapki z głów – powiedział z uznaniem.
– O kurczę, a co wy sobie tak słodzicie? Stało się coś? – spytał syn.
– My? Ależ skąd! Wydaje ci się! Normalnie rozmawiamy…– zaprzeczyłam.
– No właśnie. Nie mam pojęcia, o co ci chodzi – zawtórował mi Jacek.
– Normalnie, mówicie… No to w porządku, gadajcie sobie tak dalej. A na jutro zamawiam gołąbki! – zakrzyknął i zanim zdążyliśmy zareagować, popędził schodami na górę.
– To jak, pogadamy? – spytał cicho Jacek.
– Pogadamy – skinęłam głową.
To był nasz pierwszy naprawdę miły wieczór od niepamiętnych czasów. Długo wtedy z Jackiem rozmawialiśmy. Najwięcej o tej awanturze, kiedy wspomniał o rozstaniu.
– Uwierz mi, nie mówiłem poważnie. Jakaś pomroczność mnie wtedy ogarnęła. Zaraz potem pożałowałem tych słów. Chciałem cię nawet jakoś przeprosić… Ale miałaś ciągle tak zaciętą minę, byłaś tak nieprzejednana, że bałem się podejść… – wyznał.
– A teraz już się nie boisz? – droczyłam się.
– Boję, ale jakby troszkę mniej. Przepraszam… Wybaczysz mi?
– Wybaczę… Ale pamiętaj, żeby mi to było ostatni raz! – przytuliłam się do niego i poczułam, że moje serce nie jest już lodową bryłą. Wręcz przeciwnie, bije tak jak wtedy, gdy zakochałam się w Jacku bez pamięci.
Wieczór zakończył się pełnym pojednaniem. W łóżku. Całe szczęście, że to była sobota, by chyba oboje byśmy zaspali do pracy… Po latach nieporozumień odnaleźliśmy się na nowo. I chyba już się nie pogubimy. Ten remont domu i w nas coś odnowił.