Przygotowania do mojego ślubu z Justyną trwały niemal pół roku. Jej rodzice – powszechnie znana w naszym mieście lekarka i równie znany dyrektor domu kultury – pragnęli, aby ślub ich córki był wydarzeniem, o którym będzie się mówiło i pamiętało latami.
Kiedy wreszcie nadszedł ten wielki dzień, wszystko było zapięte na ostatni guzik. Wyreżyserowana przez specjalną agencję ceremonia w kościele, wspaniałe menu na przyjęcie w wynajętym pałacyku pod miastem, kilka zespołów muzycznych do tańca i posłuchania, każdy grający w innym stylu.
Zdecydowaliśmy się na ślub konkordatowy, czyli kościelny i cywilny w jednym. Wydawało nam się, że tak będzie uroczyściej. A przy okazji dzięki temu oszczędziliśmy sobie i naszym gościom jeżdżenia w dwa miejsca w dniu ślubu – do urzędu stanu cywilnego i do kościoła.
Wszystko przebiegło tak wspaniale, że sam dałem się ponieść podniosłemu nastrojowi chwili i wydawało mi się, że od tego dnia wszystko w moim życiu z Justyną będzie piękne, miłe i bezkonfliktowe.
Nawet nasz staruszek proboszcz stanął na wysokości zadania, a jego kazanie na temat miłości i małżeńskiego szczęścia było tak wzruszające, że niejednemu gościowi z pewnością zalśniły łzy w oczach. Mnie też…
A kiedy już było po wszystkim, na kościelnym dziedzińcu kolejka gości z życzeniami wiła się kilkudziesięciometrowym wężem. Po ślubie przeprowadziliśmy się do dawnego domu rodziców Justyny.
Moje bankowe konto wyschło do zera
Kiedy parę lat temu wybudowali sobie nowy, tego nie sprzedali. Stał pusty i czekał, aż ich ukochana jedynaczka wyjdzie za mąż. Dom był w przyzwoitym stanie, ale nie do końca odpowiadał naszym, a szczególnie Justyny potrzebom. Niezbędny był poważny remont.
Ponieważ dom dostaliśmy od rodziców Justyny, było oczywiste, że koszty remontu i wyposażenia go poniosę ja. Dobrze zarabiałem, poza tym miałem sporo odłożonych pieniędzy, które uskładałem w czasie czterech lat pracy w Irlandii.
Ale każdy, kto kiedykolwiek remontował dom, wie, że ostateczny koszt tego przedsięwzięcia zawsze okazuje się znacznie wyższy niż nawet najdokładniejsze kosztorysy. Tak było i w naszym wypadku.
Pieniądze płynęły rwącym strumieniem i moje rezerwy finansowe topniały w oczach. Pocieszałem się, że przecież nie tracę ich w kasynie ani nie przepijam, tylko inwestuję we własny dom. Kiedy po dwóch latach remont wreszcie się skończył, dom budził powszechny podziw wśród rodziny i znajomych.
Koszt doprowadzenia go do tego stanu okazał się szokujący. Dość powiedzieć, że moje bankowe konto wyschło do zera. Byłem goły jak święty turecki! Nie uległem jednak panice. Wprawdzie nie miałem pieniędzy, ale byłem przecież współwłaścicielem wspaniałego domu, który w razie problemów mogliśmy sprzedać i z nawiązką odzyskać pieniądze, które włożyłem w doprowadzenie go do kwitnącego stanu.
Wkrótce po tym, jak zamieszkaliśmy w domu naszych marzeń, w naszym małżeństwie niestety zaczęło źle się dziać. Coraz częściej wybuchały kłótnie. Okazało się, że właściwie w każdej sprawie poglądy moje i Justyny są całkowicie rozbieżne.
Poza tym dla mnie było oczywiste, że w domu, w który zainwestowaliśmy tak dużo, jak najszybciej powinny pojawić się nasze dzieci – inaczej wpakowanie przeze mnie kolosalnych pieniędzy w upiększenie go, nie miało żadnego sensu.
Justyna nawet nie chciała o tym słyszeć
Na samą wzmiankę o dzieciach reagowała agresją i wpadała w furię, choć wcześniej wiele razy deklarowała, że chce mieć ich ze mną całe mnóstwo. A najpiękniejszy pokój na piętrze naszego domu od dawna był przeznaczony na pokój dziecinny.
W końcu kłóciliśmy się codziennie, skacząc sobie do oczu tak zajadle, że z każdym dniem zbliżaliśmy się do jakiegoś niekontrolowanego wybuchu. No, i pewnego wieczora nastąpił.
– Mam cię dość, ty żałosny dupku! – wrzasnęła Justyna. – Wynoś się z mojego domu! Nie chce cię więcej oglądać!
– Chyba ci odbiło! – roześmiałem się, wzruszając ramionami. – Chciałem ci przypomnieć, że to nie jest twój dom, tylko nasz. Słyszałaś o czymś takim, jak wspólnota majątkowa małżonków? No, więc dom jest także mój. W połowie. A ze swojego domu wyprowadzę się wtedy, gdy sam zechcę! Możesz sobie krzyczeć, ile chcesz. Nic tym nie zmienisz.
– Nie będę więcej krzyczała – głos Justyny zamienił się w złowieszczy syk. – Wystarczy, że zadzwonię na policję i powiem, że w moim domu jest intruz. Wyprowadzą cię stąd w kajdankach!
– Kompletnie odjęło ci rozum! – spojrzałem na nią z autentycznym przerażeniem. Wyglądało na to, że moja żona miała coś nie w porządku z głową. – Swojego własnego męża nazywasz intruzem?
– Jakiego męża? – prychnęła pogardliwie. – Nie jesteś moim mężem. I nigdy nie byłeś! Jesteś obcym facetem, który przebywa w moim domu wbrew mojej woli!
– Co ty bredzisz? – powiedziałem spokojnie, choć miałem wrażenie, że jedynym wyjściem z tej sytuacji jest kaftan bezpieczeństwa dla Justyny.
– Wcale nie bredzę! Już dawno myślałam o rozwodzie z tobą! Wczoraj byłam po papiery w urzędzie, ale ich tam nie ma. Rozumiesz?! Ksiądz nie dopełnił tej formalności. A to oznacza, że w świetle prawa nie wzięliśmy ślubu i nigdy nie byliśmy małżeństwem! Jesteś dla mnie obcym facetem, którego przez kilka lat tolerowałam w swoim domu. Ale już przestałam!
Poczułem jak uchodzi ze mnie powietrze
Musiałem wyglądać strasznie, bo Justyna dodała trochę łagodniejszym tonem:
– No dobrze, jest już późno, więc będę wielkoduszna i tę noc pozwolę ci jeszcze spędzić pod moim dachem. Ale jutro wynocha! A jeśli nie wyjdziesz sam, policja wywlecze cię stąd w kajdankach!
W nocy nie zmrużyłem oka, a rano pognałem co sił w nogach do urzędu stanu cywilnego. Cały czas wydawało mi się, że Justyna blefuje.
Jednak akta nie kłamały – rzeczywiście nigdy nie byliśmy małżeństwem, bo nie było na to w urzędzie żadnych papierów! Zadzwoniłem do zaprzyjaźnionego prawnika specjalizującego się w sprawach małżeńskich i zapowiedziałem swoją wizytę za godzinę.
– I co ja mogę teraz zrobić? – zapytałem po opisaniu mu całej historii.
– Nic! – odpowiedział z brutalną szczerością. – Ten ślub jest nieważny, jeśli nie został w porę zarejestrowany. Można zaskarżyć księdza, że nie dopełnił swoich obowiązków, ale to nic nie da. Najwyżej ksiądz zostanie ukarany grzywną.
– Stary, musisz to jakoś przeboleć i zacząć wszystko od nowa – dodał.
Wróciłem do mojego, znaczy się Justyny domu, zastanawiając się, jaka awantura czeka mnie teraz. Ale żadnej awantury nie było. Walizki z moimi ubraniami stały przed bramą, a mój klucz nie pasował do zamka w drzwiach…
Od tych wydarzeń minęło kilka miesięcy. Staram się znaleźć w całym tym nieszczęściu jaśniejsze strony. Pocieszam się, że gdyby doszło do rozwodu, Justyna zamieniłaby moje życie w piekło. A tak, choć muszę zaczynać wszystko od początku, to przynajmniej mam święty spokój…