Nigdy nie wierzyłam w miłość. Może dlatego, że jej nie spotkałam. A może byłam za bardzo skoncentrowana na sobie, by ją zauważyć? W każdym razie sądziłam, że jest przereklamowana i zbyt absorbująca. I w zasadzie szkoda na nią czasu. Moja pewność siebie oraz poczucie nieomylności pozwalały mi sądzić, że w każdej sprawie mam rację. A jeśli tak, to mogę usuwać wszelkie przeszkody i osiągać sukcesy, zwłaszcza zawodowe.
Tak, byłam w tym naprawdę dobra. Bo dla mnie liczyła się tylko wygrana. W zawodzie prawnika, jaki wykonuję, takie podejście jest bez wątpienia wielce pożądane. Mam zatem pełną świadomość, że właśnie dzięki niemu moja kancelaria adwokacka cieszy się znakomitą renomą, a moje nazwisko jest już w branży marką.
Tak bardzo brakowało mi miłości
Trzydzieste dziewiąte urodziny nieoczekiwanie uświadomiły mi upływ czasu. Chociaż czułam się młoda i wyglądałam na dużo mniej, niż miałam, a moje dokonania zawodowe były wyłącznie pasmem sukcesów, to jednak nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że ogarnia mnie bliżej nieokreślona pustka.
Fakt, nie miałam męża ani dzieci, mieszkałam sama w pięknym, dużym mieszkaniu, lecz dotąd wcale mi to nie przeszkadzało, nie czułam się samotna. Mężczyźni, którzy pojawiali się czasem w moim życiu, nie wzbudzali we mnie aż tak wielkiego entuzjazmu, żebym chciała ich zatrzymać na dłużej i dzielić z nimi swój cenny czas. Skąd więc to dziwne uczucie? Zupełnie tego nie rozumiałam. W końcu trzydzieści dziewięć lat to wciąż trzydzieści!
Kilka miesięcy później przyjęłam do kancelarii nowego pracownika polecanego mi przez znajomych, który właśnie ukończył aplikację adwokacką.
– Będziesz z niego zadowolona – przekonywała mnie koleżanka, znając mój niechętny stosunek do wszelkiego rodzaju protekcji. – To naprawdę mądry chłopak.
Szybko zorientowałam się, że miała rację. „Jest bystry – myślałam, obserwując Marcina w pracy. – Będzie z niego dobry prawnik”. Od razu go polubiłam. Nasze relacje były wyłącznie służbowe aż do chwili, gdy dostrzegłam, że Marcin zbyt często się we mnie wpatruje. „Co ten dzieciak sobie wyobraża? – dziwiłam się trochę poirytowana. – Co on kombinuje?”. Oczywiście udawałam, że niczego nie zauważyłam. Niemniej od tego dnia zaczęłam mu się baczniej przyglądać.
I choć starał się ukryć swoje uczucie, to widać było, że się we mnie podkochuje. Kiedy wreszcie to do mnie dotarło, poczułam gęsią skórkę. I wcale nie dlatego, że byłam zachwycona maślanymi oczami mojego pracownika. Przeciwnie. Dziwiło mnie to bardzo, a nawet czułam złość. Potrzebowałam kilku dni, aby się z tą sytuacją oswoić. A potem stało się coś, czego nie przewidziałam i czego nie mogłam zrozumieć. Bo, ku mojemu zdumieniu, wcale nie przestałam o tym myśleć. Przeciwnie – myślałam cały czas!
Z jednej strony pochlebiało mi, że taki przystojny i inteligentny młody człowiek jest mną zainteresowany. Jednak z drugiej… Był przecież zwykłym dzieciakiem! Dzieliła nas różnica prawie dwunastu lat. Coś niedobrego zaczęło się ze mną dziać. Czułam, że ogarnął mnie chaos i osaczyły pragnienia, które w ogóle nie powinny istnieć! W moim sercu pojawiły się niepokojące uczucia, które ostatnim razem zawitały tam chyba jeszcze w liceum. Wcale nie byłym z tego powodu zadowolona i miałam nadzieję, że w końcu uda mi się ogarnąć i znów będę sobą: zimną realistką. Twardą babą.
Marcin szybko zauważył moją przemianę i nabrał odwagi, a ja nie potrafiłam powiedzieć: „nie”. I tak oto los zesłał mi miłość, w której istnienie nigdy nie wierzyłam… Miłość trudną, nieodpowiednią, spóźnioną. A ja szybko się przekonałam, że nic nie mogę z tym zrobić, bo miłość – jak ktoś kiedyś mądrze powiedział – to argument nie do dyskusji. Zjawia się niespodziewanie, nie pytając nikogo o zgodę, i za jednym zamachem zmienia wszystko.
Przez jakiś czas ukrywaliśmy nasze uczucie. Głównie dlatego, że szalenie mnie ono krępowało. Wyobrażałam sobie reakcję środowiska i komentarze na nasz temat wypowiadane szeptem, w konspiracji. Moja wrodzona pewność siebie nagle mnie opuściła, ustępując miejsca różnym obawom. Nie wierzyłam nawet w pozytywną reakcję rodziny i przyjaciół. A przy tym byłam całkowicie pewna, że nie zrezygnuję ze szczęścia, które zdominowało moje życie. Teraz najcenniejszy był dla mnie czas spędzony z Marcinem.
Jestem na przegranej pozycji
Pobraliśmy się ku zgorszeniu wielu osób z naszego otoczenia. Marcin wprowadził się do mnie. Staliśmy się rodziną. I tak minęły cztery piękne lata. Piąty rok już nie był taki piękny. Mój mąż wciąż pozostawał młodym chłopcem i świetnie się bawił, a ja potajemnie tępiłam pierwsze zmarszczki, które irytowały mnie coraz bardziej. Oboje dużo pracowaliśmy. Zwłaszcza Marcin, który niespodziewanie zaczął spędzać coraz więcej czasu poza kancelarią. Przeważnie w sądzie. W każdym razie tak sądziłam.
Bywały takie dni, kiedy mijaliśmy się, nie widząc się wcale. Coraz częściej wracał późnym wieczorem i zawsze miał dobre wytłumaczenie. A to spotkał kolegę ze studiów, którego od dawna nie widział, a to długo pracował w kancelarii, choć przed moim wyjściem w ogóle się tam nie pojawił, albo podawał inne powody, w które trudno było mi uwierzyć.
Nadmiar jego aktywności zawodowej i towarzyskiej trochę mnie niepokoił. Postanowiłam się temu przyjrzeć, albowiem domyślałam się, że Marcin coś kręci. Skupiłam się zatem na obserwowaniu jego poczynań i skrycie zaczęłam rozliczać go z czasu. Nic mi się nie zgadzało.
Pewnego dnia spotkałam koleżankę z sąsiedniej kancelarii radcowskiej, z którą trochę się przyjaźniłam. Poszłyśmy na kawę, żeby sobie poplotkować.
– Zatrudniłaś kolejnego pracownika czy masz aplikantkę? – spytała nagle.
– O kim mówisz? – zdziwiłam się.
– No, o tej młodej blondynce, którą zajmuje się ostatnio Marcin – wyjaśniła.
Zamurowało mnie. Jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się, abym całkowicie straciła rezon i nie wiedziała, co odpowiedzieć.
– Eee, to tylko przysługa – zachrypiałam wreszcie nieswoim głosem.
Rzecz jasna dalsza rozmowa już mnie nie bawiła. Żeby koleżanka nie zauważyła mojego popłochu, z udawaną uwagą słuchałam jej monologu, nie słysząc ani słowa. Myśli miałam zajęte czym innym.
Następne dni były dla mnie trudne. Brak rozeznania w tej sprawie napawał mnie lękiem. Choć domyślałam się już wcześniej, że mój mąż coś kombinuje, to teraz byłam już tego całkiem pewna. Nie wiedziałam, co robić. Z zasady nie dzielę się mężczyznami, zgodnie z moją dewizą życiową, która brzmi: wszystko albo nic. Teraz jednak miałam świadomość, że przerabiam poważny kryzys w moim związku i muszę spokojnie rozważyć wszystkie warianty. Rozum podpowiadał mi oczywiście postawienie Marcinowi ulimatum: ja albo ona. Tylko co, jeśli on wybierze blondynę, bo wabi go młodością, naiwnością, radością życia?
Czym ja mogę go wabić? Doświadczeniem zawodowym? Pozycją w branży? Czy może kolejną zmarszczką? Mam już trochę ponad czterdziestkę, nie dam rady konkurować z młodziutką dziewczyną. Postanowiłam milczeć i udawać, że nic się nie stało, żeby ratować ten związek. To było najrozsądniejsze rozwiązanie, bo nie potrafiłam już żyć bez Marcina. On stanowił sens mojego życia.
Mój mąż oddawał się rozpuście niezbyt dyskretnie. Dzięki temu jednak znałam każdy jego krok. Dowiedziałam się na przykład, że blondyna straciła swoją pozycję na rzecz chudego rudzielca, co niezmiernie mnie uradowało, ponieważ dowodziło, że mój młody mąż po prostu używa życia, nie przywiązując się specjalnie do kolejnych partnerek.
Moja reakcja mnie zaskoczyła. Nie poznawałam siebie. Nie rozumiałam, gdzie podziała się tamta przebojowa, bezwzględna i jakże zasadnicza kobieta, jaką zawsze byłam. Na szczęście wciąż taka pozostałam w pracy. W życiu prywatnym przegrałam na całej linii, więc musiałam spuścić z tonu, żeby nie stracić męża. Musiałam zadowolić się resztkami. Kierując się sercem, a nie zdrowym rozsądkiem, wybaczam mu wszystkie zdrady, bo jednak wciąż do mnie wraca.