„Planowaliśmy wspólną starość pełną miłości i szacunku. Niestety Wacio odszedł jako pierwszy, a ja mam złamane serce”

– Wiesz, co ci powiem, Halinko? – odezwał się Wacław. – Jestem teraz bardzo szczęśliwy. – Właściwie mógłbym już umrzeć – zaśmiał się. – Przestań gadać głupoty – obruszyłam się. – Wiosna w krąg, wszystko budzi się do życia, a ty o umieraniu. Nie wiem, czy już wtedy coś czuł, coś przewidywał… Odszedł cicho, we śnie, z uśmiechem na ustach.

Gdy na dworze zrobiło się dostatecznie ciepło dla moich starych kości, poczułam się na siłach, by odwiedzić nasz ogródek. Na zawsze pozostanie „nasz”, choć Wacia już przy mnie nie ma.

Zmarł latem, nie doczekawszy kolejnej wspólnej wiosny. Mogłam działkę sprzedać, ale nie pozbyłabym się jej za nic w świecie. Pewne decyzje podejmuje się sercem, nie głową. Ogródek kupiliśmy za pierwsze oszczędności. Chociaż w mieszkaniu brakowało tego i owego, oboje pragnęliśmy zrealizować nasze marzenie o własnym kawałku ziemi.

– Zasadzimy gruszę i śliwę – planował Wacław. – Zrobimy grządki z marchewką, pietruszką, porem, selerem. Przypomnisz sobie, jak smakuje rosół z warzywami prosto z działki – obiecywałam.

Dzieciństwo spędziliśmy na wsi, jednak pracę znaleźliśmy w mieście. Betonowe osiedle mocno odbiegało od tego, co oboje kochaliśmy.

– Będzie dobrze – zwykł mówić mój mąż. – Działka da nam namiastkę wsi.

– Po prostu przyznaj się, że lubisz grzebać w ziemi – żartowałam.

– Lubię. I kocham jej zapach.

Lata mijały

Postawiliśmy altanę z drewnianym tarasem. Wacio przymocował do niego doniczki, a ja posiałam w nich pachnący groszek. Siadywaliśmy na ławce, piliśmy herbatę i patrzyliśmy, jak groszek rozkwita. Potem obserwowaliśmy z dumą, jak rosną i dojrzewają inne rośliny: kwiaty, warzywa, owoce. Zrobiliśmy miejsce na grill i wysypaliśmy ścieżki żwirkiem, a brzegi wyłożyliśmy kamieniami. Dbaliśmy o ten nasz malutki kawałek wsi jak o własne dziecko, bo stanowił naszą odskocznią od blokowiska.

Gdy urodziła się nasza córcia, zabierałam ją na działkę prawie codziennie. Krysia spała w wózku, ja plewiłam grządki. Wacław zrobił piaskownicę i kiedy mała podrosła, lepiła w niej babki. Potem zaczęła się interesować tym, co robimy, i chętnie nam pomagała, w miarę dziecięcych możliwości.

Z biegiem czasu działka stała się miejscem pikników dla znajomych i rodziny. Spotykaliśmy się tu w wolnych chwilach, świętując bez okazji. Pamiętam jak dziś. Tamta wiosenna sobota była nad wyraz ciepła. Krysia umówiła się z koleżankami i miała wrócić dopiero wieczorem. My wybraliśmy się z samego rana na działkę. Piliśmy herbatę na tarasie.

– Niedługo będzie już można wysiać marchewkę… – wodziłam wzrokiem po niedawno skopanych, pustych jeszcze grządkach.

– I rzodkiewki. – Może odmalujemy szopę z narzędziami? – zaproponował mąż. – W markecie jest promocja na impregnat do drewna. Moglibyśmy podjechać, kupić, wrócić i zabrać się do roboty. Dopiliśmy herbatę i pojechaliśmy. Kilka godzin później mieliśmy już pomalowane pół szopy.

Starość przyszła niepostrzeżenie

Nagle usłyszeliśmy donośny grzmot, a dosłownie chwilę później na ogródek spadły pierwsze krople deszczu. Szybko schowaliśmy impregnat i pobiegliśmy do altanki, by schronić się przed ulewą. Niewinne pierwsze krople deszczu prędko przerodziły się w oberwanie chmury.

– Masz ci los! – jęknęłam, siadając ciężko na ławeczce. – I po malowaniu.

– Przynajmniej sprawdzimy, czy farba naprawdę nie przepuszcza wody – Wacław jak zwykle patrzył na świat z optymizmem. – Herbatki? – zaproponował, i nie czekając na moją oczywistą odpowiedź, włączył czajnik z wodą.

– Piękna burza – westchnął Wacio, spoglądając na niebo. – Piękna, ale groźna…

Wzdrygnęłam się, gdy dostrzegłam błyskawicę, a zaraz potem usłyszałam głośny huk grzmotu. Czajnik się wyłączył. Wacio nalał wody do kubków i wrócił na taras. Siedzieliśmy, popijając herbatę i ciesząc się swoim towarzystwem. Wacław trzymał mnie za rękę i gładził wierzch mojej dłoni kciukiem.

– A pamiętasz, Halinko, jak Krysia wspięła się na śliwę? – uśmiechnął się. – Urwis… Dobrze, że nie spadła.

– Właśnie, bo zejść już nie umiała. – Za to z czereśni zeszła już sama.

– Z gruszy też… – mąż spojrzał na mnie czule. – Udała nam się Krysia – dodał, lekko ściskając moją dłoń. Milczeliśmy zgodnie przez dłuższą chwilę, obserwując padający deszcz. – Ile to już wiosennych burz tu przesiedzieliśmy… – westchnął Wacio.

– Kto to zliczy? – odparłam, wracając pamięcią do wspomnień. – Wiele. Co roku przynajmniej jedną.

– Lubię tak z tobą siedzieć, rozmawiać, milczeć… – mąż uniósł moją dłoń do ust i pocałował.

– Ja też, kochanie. Ja też.

– Na stare lata będziemy tak sobie siedzieć do woli, patrzeć na kwiaty, drzewa, deszcze, pięknie będzie, zobaczysz – rozmarzył się Wacław.

– Na stare lata? Już nie jesteśmy najmłodsi – zaśmiałam się.

– Do emerytury jeszcze daleko. Ale gdy już na nią przejdziemy, będziemy tu siedzieć całymi dniami. Tak w ogóle moglibyśmy odświeżyć altanę. I wstawić nową wersalkę.

– Odnowić kredens też by się przydało – dodałam. Stary, niemalże zabytkowy kredens był moim ulubionym meblem. To w nim moja mama trzymała talerze i kubki. To w jednej z szuflad zawsze była puszka z ciastkami, za którymi przepadałam. Przewieźliśmy go z Wacławem na działkę po śmierci moich rodziców. Mebel kojarzył mi się z domem pełnym ciepła, miłości, radości.

– I kredens – przytaknął Wacław.

Burza minęła dopiero wieczorem

A my dalej siedzieliśmy na tarasie, otuleni kocem, popijając ciepłą herbatę, jedząc kanapki, snując plany na przyszłość. Tę bliższą i tę emerytalną. Co zrobimy na działce, co wymienimy, co posadzimy, czego już nie będziemy wysiewać, co przytniemy. Czas płynął wraz z kolejnymi porami roku. Krysia dorosła, wyszła za mąż i wyjechała do Norwegii wraz z mężem. Zostaliśmy z Wacławem sami.

Nie narzekaliśmy jednak. Kiedy przeszliśmy na upragnioną emeryturę, zabraliśmy się za realizowanie naszych planów co do ogródka i altany. Powoli, bo powoli, w końcu nie mieliśmy już tyle siły co dawniej. Nie tyle co nasz nowy sąsiad…

Był mrukliwym, samotnym mężczyzną około czterdziestki, choć wyglądał poważniej. Sprawiał wrażenie gbura, ale miał coś takiego w spojrzeniu, że serce mi ściskało. Wacio mówił, że przypomina mu bezpańskiego psa skrzywdzonego o jeden raz za dużo. Stąd nieufność. Za każdym razem, gdy go widziałam, proponowałam mu herbatę, częstowałam kanapkami czy obiadem upichconym na działkowej kuchence.

Czasem nie odmawiał i wtedy się cieszyłam, jakby mi coś dał. Czasem w ramach rewanżu wspierał Wacka w cięższej robocie, jak skopanie ogródka albo obcięcie gałęzi, i wtedy mój mąż klepał go po ramieniu i mówił: „Starość się średnio udała Panu Bogu, więc dzięki ci, synu, za pomoc”. Wtedy nasz sąsiad patrzył spode łba i odchodził takim krokiem, jakby nigdy nie miał wrócić. Ale wracał. Z tym smutnym psim spojrzeniem.

Ostatnią naszą wiosenną burzę powitaliśmy jak zwykle na tarasie, z kubkami gorącej herbaty i talerzem kanapek. Trzymając się za ręce, wspominaliśmy minione lata.

Nie od razu mogłam tu wrócić

– Wiesz, co ci powiem, Halinko? – odezwał się Wacław. – Jestem teraz bardzo szczęśliwy.

– Ja też, kochanie.

– Właściwie mógłbym już umrzeć – zaśmiał się.

– Przestań gadać głupoty – obruszyłam się. – Wiosna w krąg, wszystko budzi się do życia, a ty o umieraniu. Nie wiem, czy już wtedy coś czuł, coś przewidywał… Odszedł cicho, we śnie, z uśmiechem na ustach. Na pogrzeb przyleciała Krysia wraz z rodziną, a ja wciąż nie mogłam uwierzyć, że Wacława już nie ma.

Córka chciała mnie zabrać do siebie. Byłam jej wdzięczna, ale odmówiłam. Starych drzew się nie przesadza. Nie przyjmą się w nowym miejscu. Poza tym nie mogłabym zostawić naszego ogródka, choć od śmierci Wacka nie potrafiłam się zmusić, by tam pójść.

Martwiłam się, że nasze oczko w głowie zarośnie, zdziczeje, ale nie mogłam się przełamać. Najchętniej nie wychodziłabym w ogóle z domu. Dopiero gdy kolejna wiosna na dobre zagościła na świecie, gdy słońce zaczęło mocniej przygrzewać, nabrałam ochoty na odwiedzenie ogródka. O dziwo, wyglądał naprawdę dobrze. Ktoś się nim zajął podczas mojej nieobecności.

Spojrzałam w kierunku sąsiedniej działki. Mężczyzna o smutnych oczach skłonił mi się nieznacznie i uśmiechnął nieśmiało. Czyli to on. Odpowiedziałam ukłonem i uśmiechem. Potem podziękuję mu lepiej. Teraz nie byłam w stanie rozmawiać. Nie powstrzymałabym się od łez. Niemniej jak raz się zdecydowałam, zaglądałam na działkę coraz częściej. Grzebanie w ziemi pomogło na smutek.

Cicha obecność sąsiada także. Tego dnia spadł deszcz. Zaparzyłam herbatę, usiadłam na tarasie i spojrzałam na grządki. Zamyśliłam się. Błyskawica rozdarła niebo, niedługo potem rozbrzmiał głośny grzmot.

– Pierwsza wiosenna burza w tym roku – mruknęłam pod nosem. Zatęskniłam za Wacławem, za jego towarzystwem. – Nie wiem, jak długo dam radę sama… Skąd brać siły… Nie myślałam tylko o ogródku. Nagle zdało mi się, że czuję delikatny dotyk. Znajomy. Boleśnie znajomy, zarazem krzepiący. Bardzo to przypominało sposób, w jaki Wacio trzymał mnie za rękę i gładził wierzch mojej dłoni kciukiem. A wiatr przyniósł odpowiedź.

„Poradzisz sobie. Pan Bezpański ci pomoże, nawet nie musisz prosić. Lubi cię, właściwie tylko ciebie, mnie zaledwie tolerował. Zaopiekuj się nim, a on zaopiekuje się tobą”.

– A ty? „Ja będę wracać do ciebie z każdą wiosenną burzą”.

– Dobrze. Będę czekała, kochanie.

Related Posts

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *