„Mąż wyjechał za pieniędzmi i nasze małżeństwo umierało. Nie tęsknił, nie dzwonił, a w powietrzu wisiała woń zdrady”

„Do tej pory byłam wszystkim, czego potrzebował. A teraz nie ciągnęło go już do domu. Liczyłam dni do każdego jego przyjazdu, szykowałam się, gotowałam przez kilka dni, chciałam mu zawsze sprawić jakaś miłą niespodziankę. A on już do tego nie tęsknił”.

Przez ponad piętnaście lat oboje pracowaliśmy w szkole. Tam się poznaliśmy. Ja najpierw przez kilka lat byłam bibliotekarką, a później skończyłam policealną szkołę rachunkowości i zostałam księgową.

Zbyszek był nauczycielem wuefu. Nigdy nie dorobiliśmy się kokosów na szkolnych pensjach, ale nie żyło nam się źle. Dostosowaliśmy swoje potrzeby do budżetu i czasem udawało się zaoszczędzić nawet na wakacje nad ciepłym morzem. Oboje lubiliśmy tę pracę. Kontakt z dziećmi dawał nam niesamowitą radość i energię. Pewnie trochę zmniejszał pustkę w domu…

Zaraz po ślubie zachorowałam na zapalenie jajników. Pojawiły się powikłania. Musiałam zgodzić się na inwazyjną operację. Przeżyłam, jestem zdrowa, lecz musiałam pożegnać się z myślą, że będziemy mieli dzieci.

Dla młodej kobiety to tragedia. Gdyby nie Zbyszek i jego wsparcie, wpadłabym w depresję. Właśnie wtedy po raz pierwszy naprawdę poczułam, że jest moim prawdziwym przyjacielem i bardzo mnie kocha.

Zawsze byliśmy zgodni. Podobne podejście do życia, nigdy się nie kłóciliśmy ani nie nudziliśmy ze sobą. Może dlatego, że po tej mojej operacji los w zasadzie obchodził się z nami łagodnie. Żadnych chorób, dramatów rodzinnych, stresów w pracy. Do czasu.

Najpierw w szkole pojawiły się plotki. Że są naciski z kuratorium i rady miejskiej. Że kilka szkół już świeci pustkami przez niż demograficzny, że będą łączenia, powstaną zespoły szkół i szykują się zwolnienia.

Odprawy na krótko odsuwają wizję ubóstwa

Staraliśmy się ze Zbyszkiem podchodzić do tego na spokojnie.

– Jeszcze nic nie wiadomo – Zbyszek uspokajał podniesione głosy w pokoju nauczycielskim. – Może naszej szkoły to nie dotknie. Musimy o siebie walczyć, a nie tylko narzekać.

Tymczasem to on jako jeden z pierwszych wkrótce dostał wypowiedzenie. Oprócz niego wuefistą w szkole był syn dyrektorki z sąsiedniej podstawówki. Było wiadome, że przegra. Ta wiadomość podłamała męża.

– Po piętnastu latach pracy w jednej szkole, której oddało się serce, mam spadać na bruk – mówił zasępiony.

Ucierpiała też jego ambicja.

– Teraz ty będziesz mnie utrzymywać, a ja będę siedział w domu i gotował obiadki? – zżymał się.

Rozumiałam go, ale cóż było robić?

W kilkunastotysięcznym mieście, gdzie bezrobocie sięgało prawie trzydziestu procent, praca nie czekała na czterdziestoletnich byłych wuefistów. Na szczęście ja zarabiałam.

Nie wystarczało już na wakacje, ale na rachunki i skromne życie mieliśmy. Zbyszek łapał dorywcze prace. A to pomagał koledze w remontowaniu mieszkań, a to załapał się na sezonowe prace w sadownictwie. Ale wszystko to było na chwilę. Stałego zajęcia w okolicy dla niego nie było.

Prawdziwie czarne chmury zebrały się nad naszym domem rok po zwolnieniu Zbyszka. Zaczęły się następne restrukturyzacje w powiatowym szkolnictwie. Kolej przyszła na mnie. Nas zespół szkół wchłonął kolejne gimnazjum i zdecydowano, że to tamta księgowa zostanie na stanowisku. Moje zostało zlikwidowane. Na pocieszenie dostałam odprawę w wysokości pięciu pensji.

– Zniknie to szybciej, niż myślisz – powiedział przerażony Zbyszek.

– Nie ma na co czekać. Muszę poszukać pracy za granicą – zdecydował.

Zaczęło się. Wydzwanianie po znajomych, czy ktoś gdzieś słyszał, czy może pomóc załatwić, czy sam może był, gdzie najlepiej jechać, Anglia, Norwegia, Niemcy, a może Szwecja? Byłam przerażona.

Nasze życie w ciągu jednego roku zostało postawione na głowie. Bałam się, że mąż źle trafi, że ktoś go oszuka, że będzie pracował ponad siły, ale nade wszystko dołowała mnie wizja samotności…

Zbyszek wyjechał do Niemiec. Najpierw na trzy miesiące. Miał pracować przy zbieraniu winogron, a po sezonie w winiarni i restauracji właściciela plantacji. Sprawdził się, dostał kontrakt na rok. Cieszył się, że ktoś go docenił, że znów jest coś wart we własnych oczach. Bardzo szybko nauczył się niemieckiego i w lot pojął tajniki dobierania win do potraw.

Klienci byli z niego bardzo zadowoleni. A im bardziej oni, tym bardziej właściciel. Zbyszek się zmieniał. Nadal często dzwonił, ale w słuchawce słyszałam innego człowieka… Pierwszy raz mąż odwołał podróż do domu rok po wyjeździe. Zwykle przyjeżdżał do mnie co trzy miesiące, zostawał jakiś tydzień.

Któregoś dnia zadzwonił i powiedział, że ma więcej pracy, że mógłby zostać w Polsce tylko cztery dni, a to się przecież nie opłaca.

– Przyjadę na Boże Narodzenie, to wtedy pogadamy dłużej.

Wiedziałam, że Zbyszek kłamie. Nie miał więcej pracy niż zwykle, nawet nie musiałam dzwonić do właściciela winiarni i wypytywać. Znałam męża jak własną kieszeń. Po głosie mogłam rozpoznać, że coś jest nie tak.

Przyszły mi do głowy ponure myśli. Do tej pory byłam wszystkim, czego potrzebował. A teraz nie ciągnęło go już do domu. Nie obchodziło go, że siedzę sama. Liczyłam dni do każdego jego przyjazdu, szykowałam się, gotowałam przez kilka dni, chciałam mu zawsze sprawić jakaś miłą niespodziankę.

A on już do tego nie tęsknił. Wysyłał mi regularnie pieniądze i myślał, że na tym będzie się opierać nasze małżeństwo. Zaczęłam podejrzewać, że kogoś tam poznał. Przecież o to nietrudno. Mnóstwo ludzi przewijało się codziennie przez restaurację i winiarnię. Pewnie sporo kobiet.

Czy tam ktoś cię kocha tak jak ja?

Nie mogłam czekać. Każdy dzień  rozłąki jeszcze bardziej oddalał nas od siebie i sprawiał, że nasze małżeństwo gasło. Ale nie mogłam go po prostu ściągnąć z powrotem. Przecież oboje bez pracy nie przetrwamy.

Pomysł wpadł mi do głowy po kilkunastu nieprzespanych nocach. Brałam różne warianty pod uwagę. Nie mogliśmy pozwolić sobie na rozkręcenie firmy z dużym ryzykiem, z zaciąganiem kredytu. Nie było nas na to stać. Musiałam rozważyć to, co umiemy, w czym byśmy się sprawdzili, no i na czym można by choć trochę zarobić.

Zbyszek na początku mnie wyśmiał. Choć zabolało mnie to, nie straciłam rezonu i powiedziałam mu twardo:

– Nasze małżeństwo umiera. Nie chcę drążyć, czy jest ktoś trzeci, ale związek na odległość nie ma sensu. Ja za tobą tęsknię, życie jest za krótkie, żeby przeżyć je osobno. Zwłaszcza że tyle nas łączyło. Zastanów się, czy te wszystkie spędzone razem lata chcesz zmarnować dla paru groszy i zakrapianego winem życia. Może ono jest ciekawsze od tego, które mieliśmy razem, ale pomyśl, czy kocha cię tam ktoś tak bardzo jak ja, czekając tu na ciebie.

Zbyszek dopracował trzy miesiące do końca kontraktu i spakował walizki. Dziś mówi, że choć było tam wesoło, to atrakcji i kontaktu z ludźmi dostarczyłam mu więcej, niż miał. Od trzech lat codziennie przejeżdża ponad sto kilometrów i po drodze odwiedza dwa spore miasta.

Wchodzi do kilku dużych firm i stałym klientom dostarcza zrobione przeze mnie pierogi, domowe zupy i ciasta. Choć w sklepach ich pod dostatkiem, moje podobno smakują tak, że innych nie chce się już jeść.

To dodaje mi skrzydeł. Śmieję się, że pokończyłam szkoły, a po czterdziestce zostałam zwykłą kucharką i wstaję codziennie o piątej rano, żeby gotować i piec. Nie jest łatwo, ale mam satysfakcję, zarabiamy na siebie i co najważniejsze – uratowałam swoje małżeństwo.

Related Posts

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *