– Miłego dnia, kochanie! – jak co rano Piotr cmoknął mnie w usta, w pośpiechu dopił kawę i ruszył w stronę przedpokoju. – Bawcie się dobrze! – rzucił na pożegnanie.
Z westchnieniem podniosłam się od stołu, posprzątałam po śniadaniu, potem poszłam obudzić Kubę. Synek jak zwykle nie chciał wstać – marudził, że nie chce iść do przedszkola, w końcu dał nura pod kołdrę i za nic nie chciał spod niej wyjść.
Wiedziałam, jak będzie wyglądać ta zabawa!
Najpierw będę musiała umyć, ubrać i nakarmić dzieci. Kinga znowu będzie medytować nad miską z rozmiękłymi płatkami, a Kuba bawić się jedzeniem. Później czesanie młodej, co przy jej kręconych włosach nie jest takie proste, w końcu szarpanina ze spacerowym wózkiem, trzy piętra schodów i spacer w stronę przedszkola synka.
Przystaniemy nad rzeczką, żeby pooglądać kaczki – to akurat codzienny rytuał, którego Kuba za nic nie odpuści. W końcu przedszkole, krótka rozmowa z innymi mamami i powrót do mieszkania.
Po drodze kupię pewnie włoszczyznę na zupę i trochę owoców. Później drugie śniadanie, soczek
z marchewki i jakaś bajeczka, w końcu ze dwie godziny w kuchni, pralka, odkurzacz, żelazko, bajeczka.
Kiedy wyjdę z małą na popołudniowy spacer, będę myślała już tylko o tym, żeby na czas odebrać Kubę i zdążyć z obiadem, zanim wróci mąż. Tak mniej więcej wyglądał każdy mój dzień, więc kiedy Piotr rzucał uwagi o dobrej zabawie, miałam ochotę zwyczajnie go udusić…
Dzieci były już gotowe do wyjścia, właśnie próbowałam doprowadzić do ludzkiego wyglądu siebie, gdy zadzwoniła teściowa:
– Słuchaj, Agusiu, wiem, że jesteś zajęta, ale pomyślałam sobie, że wpadłabyś do mnie i pomogła mi z myciem okien. Odkąd złamałam nogę, boję się sama wychodzić na taboret.
– Mamo, dzisiaj chyba się nie wyrobię. Może być jutro? – zapytałam.
– Jutro ma padać, ale trudno. Sama umyję – powiedziała teściowa pełnym wyrzutu tonem, a ja zrozumiałam, że nie uda mi się wymigać.
Cholera, ten jeden raz mógłby odwieźć Kubę!
– W takim razie będę koło jedenastej, okej? – obiecałam szybko. – Ale przyjadę z Kingą, bo moja mama na pewno się nią dziś nie zajmie.
– Przyjedźcie, pewnie. Dawno nie widziałam mojej kruszynki – ożywiła się matka męża.
– Muszę kończyć, mamo. Powinniśmy już wychodzić, pa!
U teściowej zeszło mi szybko, ale starłam sobie świeżo nałożony na paznokcie lakier i do reszty straciłam humor. Matka męża znowu ładowała się z butami w nasze sprawy i jeszcze podjęła temat trzeciego dziecka.
Ona marzyła o kolejnym wnuku od dawna, za to ja niekoniecznie. Trzecie dziecko! I co jeszcze?
„Rany, gdybym teraz urodziła, pewnie w najbliższym dziesięcioleciu nie wyściubiłabym nosa z domu!” – pomyślałam rozdrażniona.
Kiedy w końcu dotarłam do mieszkania, miałam ochotę położyć się na sofie z książką w ręce, ale trzeba było zająć się Kingą, przeprasować koszule, które Piotr chciał zabrać w delegację i ogarnąć łazienkę.
Jak było do przewidzenia, spóźniłam się po Jakuba i dostałam reprymendę od jego upiornej wychowawczyni.
Wrócił mąż, a ja leciałam z nóg
Chyba miałam jakiś gorszy dzień, bo naprawdę dawno nie czułam się tak zmęczona. Gdy jednak poprosiłam Piotra, żeby choć przez godzinkę zajął się dziećmi, wymówił się przyniesioną do domu pracą i zaszył w małym pokoju.
Przeklinając pod nosem, zażyłam tabletkę uspokajającą i raz-dwa ogarnęłam kuchnię. A później usadziłam dzieciaki przed telewizorem i pogrążyłam się w niewesołych myślach. „Nie mam pojęcia, jak radzą sobie inne kobiety, ale ja się chyba nie nadaję na matkę!” – zadręczałam się.
Z tego wszystkiego wieczorem pokłóciłam się z Piotrkiem.
Poszłam spać śmiertelnie na niego obrażona, a następnego ranka obudziłam się z koszmarną migreną.
– Nie dość, że łupie mnie w czaszce, to jeszcze ta mżawka – westchnęłam, patrząc na szary świat za oknem.
– Do południa ma się wypogodzić, widziałem prognozy – odezwał się Piotr. – Ale do przedszkola jedźcie lepiej autem – doradził.
– Może raz ty go odwieź? Nie musiałabym ubierać Kingusi – poprosiłam, ale mąż miał inne plany.
– Sorry, umówiłem się dziś z Markiem. Zabieram go z przystanku i jedziemy kupić prezent dla szefa.
– A z jakiej to okazji?
– Imieniny, przecież niedługo będzie Wojciecha. W każdym razie nie dam rady, naprawdę – Piotrek zwinnie wymigał się od rodzicielskiego obowiązku i wyszedł z mieszkania.
– Świetnie, jak zawsze wszystko na mojej głowie! – rzuciłam w przestrzeń, ale wyjścia nie miałam.
No więc umyłam, ubrałam i nakarmiłam dzieci, a później wszystko potoczyło się jak zwykle: kłótnia przy stole, cerata zalana sokiem, płacz małej i nieznośne zachowanie Jakuba; mój codzienny cyrk na kółkach.
– Uspokójcie się, ale już! – w końcu straciłam cierpliwość i walnęłam otwartą dłonią w stół.
Kinga chyba się przestraszyła, bo zrobiła oczy jak spodki i wsunęła sobie w usta kciuk, ale syn tylko posłał mi harde spojrzenie i z premedytacją kopnął w krzesło. Policzyłam w duchu do dziesięciu, zlokalizowałam listek z dwiema ostatnimi uspokajającymi tabletkami i na chwilę zamknęłam oczy.
Cisza nie trwała jednak długo – po chwili rozdzwoniła się moja komórka, później przyszedł kurier z jakimś zamówionym przez męża gadżetem, a dzieci znowu zaczęły się kłócić.
„Nie ma jeszcze ósmej, a ja już mam wszystkiego dość” – pomyślałam.
– Zostaw to, jesteś głupia! – tym razem Kinga zabrała Kubie zabawkę.
– Jedziemy do babci – zdecydowałam i w pośpiechu zapakowałam do dużej torby coś słodkiego na drogę, soki i ulubione książeczki córki.
– Nie idę dziś do przedszkola? – zdziwił się Kuba.
– Nie. Jedziemy do babci!
– Babcia mieszka daleko – powiedziała Kinga i zdjęła sobie z włosów gumkę, którą niedawno udało mi się poskromić jej rudozłotą szopę.
W samochodzie zapowiedziałam dzieciom, że jeśli któreś choć piśnie, kara będzie sroga. Pomogło, uspokoili się. Na chwilę, ale zawsze. U mamy posiedziałam do czternastej, w końcu wróciłam do miasta.
Kolejne trzy godziny leżałam z książką na sofie, nie reagując dosłownie na nic – nie obchodził mnie dźwięk dzwonka do drzwi, nie obchodziła świergocząca gdzieś w mojej torebce komórka. Odpoczywałam… Cholera, należało mi się, jak mało komu!
W sumie on też nie ma lekko
Piotrek wrócił nieco później niż zwykle, jednak nie ruszyłam do przedpokoju, żeby dać mu powitalnego buziaka. Leżałam sobie z książką – naprawdę cudowne uczucie.
– Gdzie dzieci? – zdziwił się mąż, kiedy wszedł do salonu.
– Sprzedałam. Na Allegro. Dostałam niezłą cenę, nawet za tę małą pyskatą małpeczkę…No co tak patrzysz, żartuję przecież. Są u mojej matki.
– Nie wspomniałaś, że planujesz zawieźć je do matki.
– A muszę ci mówić o wszystkim? Przecież taki cholernie zajęty ostatnio jesteś. Nic tylko firma, projekty, zebrania zarządu, szkolenia. Co cię w końcu obchodzi, czy dzieciaki będą się dziś pałętać po domu, czy nie?! – wybuchłam.
– Nie kłóćmy się. Padam z nóg ze zmęczenia i jestem głodny… Kupiłem ci coś.
Piotr na chwilę zniknął mi z oczu, żeby po jakiejś minucie zjawić się ze ślicznym bukietem kolorowych kwiatów.
– Kwiaty? – zdziwłam się. – A z jakiej to okazji?
– Bez okazji – mąż przysiadł na sofie obok mnie, delikatnie ujął moją rękę i pocałował.
To było przyjemne…
Pomyślałam, że to w sumie śmieszne – wystarczyły głupie kwiatki owinięte kawałkiem bibułki i od razu poczułam się doceniona. Chyba nawet za dziećmi zatęskniłam, a zmęczenie zniknęło jak ręką odjął.
Zresztą, powiedzmy sobie szczerze, nie mnie jednej jest ciężko – Piotr też na okrągło pracuje, żeby niczego nam nie zabrakło. Jasne, przyjemniej wyjść rano do pracy, między ludzi, niż tkwić w mieszkaniu z dwójką niesfornych dzieciaków.
Jakiś czas temu zdecydowaliśmy jednak, że taki układ sprawdzi się najlepiej, więc chyba powinnam wziąć się w garść. W końcu jestem matką