Przez dwadzieścia lat byliśmy szczęśliwą rodziną; mój ojciec, surowy i rzeczowy do bólu inżynier, mama – artystka plastyk z dyplomem, starsza siostra Karolina i ja. Mieliśmy swój świat, w którym rządziły nasze prawa. Runął dziesięć lat temu…
Rodzice po raz pierwszy pojechali sami na wakacje. Przedtem zawsze wybieraliśmy się razem. Od dawna marzyło im się zwiedzanie Egiptu. A ponieważ byłem już – jak powtarzali często z uśmiechem – „prawie dorosły”, bo skończyłem właśnie osiemnaście lat, to uznali, że mogą mnie zostawić pod opieką siostry i przez dwa tygodnie odetchnąć trochę od trudów dnia codziennego.
Podczas jednej z wycieczek, kiedy po raz pierwszy i jedyny skorzystali z usług miejscowych linii lotniczych, miała miejsce katastrofa. Samolot podczas lądowania zawadził skrzydłem o zostawioną beztrosko na pasie startowym ciężarówkę-cysternę. Wybuchł pożar. Na pokładzie oprócz załogi byli prawie sami Polacy, uczestnicy owej feralnej wycieczki, dokładnie osiemnastu pasażerów. Ale – o dziwo – w katastrofie zginęła tylko jedna osoba i tylko jedna została ranna. Moja matka i mój ojciec…
Obraziłem się na cały świat
Wrócił do kraju po miesiącu, zupełnie odmieniony. Z wielkiego, silnego mężczyzny, jakiego znałem, pozostał tylko strzęp człowieka. Razem z nim wróciły prochy naszej mamy. Pochowaliśmy ją na cmentarzu podczas cichej, skromnej uroczystości. Ojciec… nie przyszedł. Tamtego dnia upił się po raz pierwszy w życiu. Prawdę mówiąc – nie wytrzeźwiał już nigdy. Powoli traciliśmy z nim kontakt, oddalaliśmy się od siebie i coraz mniej rozmawialiśmy. W nas narastał żal, on zamknął się w sobie. Traciliśmy go każdego dnia.
Początkowo chcieliśmy wiedzieć wszystko na temat wypadku, ale ojciec udawał, że nic nie pamięta. Kiedy miesiąc po pogrzebie w przypływie złości i gniewu wykrzyczałem, że zamiast ratować mamę, uciekł jak tchórz i nawet nie miał odwagi przyjść na pogrzeb, uderzył mnie w twarz. A potem wyszedł z domu…
Policja stwierdziła, że to był wypadek. Plama oleju na estakadzie, barierka zbyt wątła, by zatrzymać Forda Mondeo, zimna rzeka i… koniec. Tylko ja wiedziałem, że to znowu była jego ucieczka, podyktowana tchórzostwem. Ucieczka ostateczna.
Obraziłem się na cały świat. Postanowiłem, że nigdy w życiu nie pójdę na cmentarz; rodzice spoczęli we wspólnym grobie, z czym nie mogłem się zupełnie pogodzić. Po roku walki z samym sobą wyjechałem z kraju. Tułałem się po świecie, aż na stałe zamieszkałem w Irlandii. Utrzymywałem tylko sporadyczne kontakty z Karoliną, która została w Polsce, żeby kontynuować swoje studia na Akademii Sztuk Pięknych.
Była tak samo jak mama uzdolniona plastycznie. Ja – niestety – po ojcu odziedziczyłem sposób patrzenia na świat i uzdolnienia do nauk ścisłych. Walczyłem z tym jak mogłem, pracując najpierw na osławionym zmywaku, potem za barem, żeby skończyć jako menedżer w jednym z pubów. Ale kiedy mój szef zaproponował, bym poszedł na studia – uległem. I zostałem irlandzkim inżynierem.
Telefon zadzwonił, kiedy byłem akurat na budowie centrum handlowego. Pracowałem w konsorcjum budowlanym i realizowaliśmy jeden z największych kontraktów w historii firmy. Niecierpliwie spojrzałem na wyświetlacz. Dzwoniła Karolina.
– Co jest, siostra? – rzuciłem niecierpliwie w słuchawkę, jednocześnie wskazując coś pośpiesznie dwóm robotnikom na planach obiektu.
– Za miesiąc minie dziesięć lat… – usłyszałem jej cichy głos, bez śladu żalu czy złości, po prostu smutny.
Na te słowa cały zesztywniałem.
– No i…? – warknąłem.
– Chcę, żebyś wreszcie dorósł. I żebym nie musiała dźwigać tego ciężaru sama – odparła spokojnie.
Poczułem się, jakby ktoś oblał mnie kubłem zimnej wody. Karolina po raz pierwszy użyła argumentu, z którym nie umiałem polemizować. Zastanawiałem się przez dłuższą chwilę, starając się opanować gniew, który tkwił we mnie od lat.
– Dobra, przyjadę – odparłem w końcu i przerwałem rozmowę.
Polska przywitała mnie śniegiem z deszczem; rzecz zwyczajna zimą na kontynencie, w Irlandii zaś prawie niespotykana. Za to Karolina pozdrowiła mnie najpiękniejszym uśmiechem, jaki widziałem od dziesięciu lat.
Przegadaliśmy cały dzień i pół nocy, zdrzemnęliśmy się kilka godzin i znów gadaliśmy aż do popołudnia. Wreszcie Karolina powiedziała:
– Dobra, już czas… Dochodzi godzina, kiedy dokładnie dziesięć lat temu… – głos się jej załamał.
–…kiedy umarła mama – dokończyłem za nią. – I kiedy dla mnie umarł ojciec – dodałem nieco ciszej.
Moja siostra spojrzała na mnie ze złością. Wcale się nie dziwię. Ja sam nie czułem się dobrze z tym, co mi się wyrwało. To było podłe…
– Boże, jaki ty jesteś uparty! – fuknęła Karola. – I głupi na dodatek! – dodała z jeszcze większą wściekłością. – Kiedyś odszczekasz wszystko.
– Nie wydaje mi się – burknąłem buntowniczo jak nastolatek, nie wiedząc nawet, jak bardzo się mylę.
Kim byli ci ludzie?
Karolina zaparkowała przed samym cmentarzem bez najmniejszych problemów, bo to był przecież zwykły dzień. Zwykły i niezwykły jednocześnie – w końcu po raz pierwszy od prawie dziesięciu lat szedłem odwiedzić grób moich rodziców. Byłem trochę zdenerwowany, ale sam siebie w duchu strofowałem i jakoś udało mi się utrzymać fason. Karolina prowadziła, bo ja zapomniałem nawet, jak trafić na miejsce. Kiedy dochodziliśmy do szerokiej, zacienionej drzewami alejki, do moich uszu doszedł jakiś gwar, dziecięce przekomarzanki, śmiechy… Tutaj?
Aż się zatrzymałem, ale Karolina ujęła mnie pod ramię i siłą pociągnęła w kierunku, z którego dochodziły te nie pasujące do miejsca odgłosy. Pięknie ukwiecony i przyozdobiony mnóstwem lampek grób prezentował się doprawdy okazale. Wokół bawiła się trójka dzieci, a dwoje dorosłych zapalało ostatnie znicze. Siostra ciągnęła mnie prosto do nich.
Kiedy byliśmy już całkiem blisko, dzieciaki przerwały zabawę i zaczęły nam się przyglądać. Cisza zwróciła uwagę rodziców, którzy na nasz widok zaczęli się promiennie uśmiechać. Młody mężczyzna podszedł pierwszy, wyciągnął do mnie rękę i bardzo mocno uścisnął moją dłoń. A kobieta po prostu rzuciła mi się na szyję i uściskała mocno. Nie miałem zielonego pojęcia, co się dzieje!
– Kto mi powie, o co tu chodzi? – zapytałem, zupełnie zdezorientowany.
– Świętujemy jak co roku – usłyszałem i moje zdumienie sięgnęło zenitu.
– Co roku? Śmierć mojej matki świętujecie? Czy wyście powariowali?
– Świętujemy nowe życie – powiedziała kobieta, patrząc na męża.
Poprowadzili mnie do ławki, usadzili i zaczęli opowiadać.
Byli dziesięć lat temu w tamtym samolocie. Po nieudanym lądowaniu i pożarze na pokładzie wybuchła panika. Jedynie mój ojciec zachował zimną krew; natychmiast podbiegł na tył, otworzył luk ewakuacyjny i zaczął wyciągać ludzi z płonącego samolotu. Niektórzy się opierali, inni biernie czekali. Moi rodzice siedzieli na początku, więc mama została na miejscu.
Ona wypychała ludzi wprost w objęcia ojca, a on ekspediował ich dalej, na ziemię. Zanim nadjechały służby specjalne, straż pożarna i karetki, wszyscy byli na zewnątrz. Wszyscy oprócz mojego ojca i mojej mamy. Kiedy kadłubem targnęła gwałtowna eksplozja, siła wybuchu wyrzuciła tatę prosto w ramiona ludzi stojących na dole. Mama, niestety, znajdowała się jeszcze wewnątrz samolotu… Jej jednej tata nie zdążył uratować.
Leżeli potem razem szpitalu. Wszyscy pasażerowie chwalili tatę, tylko on sam ciągle obwiniał się o to, że nie zdążył. I ciągle powtarzał: „Moje dzieci nigdy tego nie zrozumieją”. W tym miejscu się rozpłakałem. Nie uroniłem jednej łzy po śmierci taty, a teraz szlochałem jak dziecko. To, które przez dziesięć lat nie chciało zrozumieć. Przepraszam…