Cztery lata temu umarła na raka moja żona, Tereska. Kochałem ją nad życie. Do końca wierzyłem, że uda jej się pokonać chorobę. Tak dzielnie walczyła…
Jej śmierć była dla mnie szokiem. Pogrążyłem się w rozpaczy. Aby choć na chwilę zapomnieć o smutku, rzuciłem się w wir pracy. Zawsze sporo pracowałem, bo jak się ma własną firmę, to nie można spocząć na laurach, ale wtedy poszedłem na całość.
Dwa lata temu miałem zawał
Harowałem po kilkanaście godzin na dobę, nie dojadałem, nie dosypiałem. I tak dzień w dzień. Taki tryb życia dość szybko odbił się na moim zdrowiu. Dwa lata temu miałem zawał. Wyszedłem ze szpitala tak osłabiony, że córka, Martyna, namówiła mnie na prywatny wyjazd do sanatorium w Nałęczowie.
Nie miałem na to ochoty, ale ona była nieugięta. Przez pierwszy tydzień pobytu w sanatorium trzymałem się na uboczu. Inni kuracjusze od razu połączyli się w grupy, wieczorami wychodzili razem na wieczorki taneczne, ja ograniczałem się do długich samotnych spacerów po Parku Zdrojowym.
I właśnie w czasie jednej z takich przechadzek poznałem Irenkę. Siedziała na ławce i czytała książkę.
– To musi być bardzo ciekawa książka – zagaiłem, a ona podniosła głowę.
– Owszem, jest – ucięła i znowu zajęła się czytaniem.
– A zdradzi mi pani tytuł? – nie ustępowałem; znowu na mnie spojrzała.
– Nie. I uprzedzając kolejne pytania, nie pójdę z panem na tańce, nie mam ochoty na drinka ani bliższą znajomość. Przyjechałam się tu leczyć, a nie szukać wrażeń – burknęła.
– Przepraszam, nie chciałem przeszkadzać. Po prostu dawno nie widziałem, by ktoś czytał książkę.
Spojrzała zdziwiona.
– Wszyscy teraz siedzą z nosami w telefonach – wyjaśniłem zmieszany.
– Ten tytuł to: „Życie na pełnej petardzie, czyli wiara, polędwica i miłość”.
– Że co? – nie zrozumiałem.
Musiałem mieć bardzo głupią minę, bo nagle się roześmiała.
– To wywiad z księdzem Janem K. – wyjaśniła.
– A wiem – olśniło mnie.
– Właśnie. Czytał pan?
– Niestety, nie.
– A chce pan przeczytać?
– Oczywiście.
– To proszę przyjść tu jutro o szesnastej. Do tej pory powinnam skończyć.
– Na pewno będę… Mam na imię Andrzej – przedstawiłem się.
– Irena – uśmiechnęła się.
Poczułem, jak robi mi się ciepło na sercu
Kiedy wracałem do sanatorium, wiedziałem jedno, że następnego dnia na pewno stawię się na spotkanie. Irenka przyniosła mi książkę. Tak jak obiecała. I nie było to nasze ostatnie spotkanie.
Od tamtej pory widywaliśmy się codziennie. Spacerowaliśmy, rozmawialiśmy. Irenka jest otwarta, pogodna, szczera… Kiedy turnus dobiegł końca, zapytałem, czy spotka się ze mną po powrocie do Warszawy.
– To nie ma sensu – powiedziała.
– Jesteś mężatką? – przeraziłem się.
– Nie, wdową.
– A więc?
– Ty masz wielką firmę, pieniądze. A ja? Jestem tylko bibliotekarką. Za duża przepaść nas dzieli – stwierdziła.
– Co ty w ogóle opowiadasz? Przecież to nie ma znaczenia! – zapewniłem gorąco; czułem, że zakochuję się w Irence, nie chciałem jej stracić.
Irenka na szczęście dała namówić się na spotkanie w Warszawie. Jedno, a potem kolejne. Im lepiej ją poznawałem, tym coraz mocniej utwierdzałem się w przekonaniu, że chcę z nią spędzić resztę życia. Okazało się, że ona czuje to samo. Kiedy miesiąc temu poprosiłem ją o rękę, odparła: tak.
– Tylko co powie na to twoja córka? Przecież ona myśli, że jesteśmy tylko znajomymi – przeraziła się nagle.
– Nie martw się. Na pewno będzie zachwycona – odparłem.
Następnego dnia zaprosiłem Martynę do restauracji na obiad, i tam, od słowa do słowa, przyznałem się, że kocham Irenkę i się żenię. Córka spojrzała na mnie troszkę dziwnie, jakby nie wierzyła w to, co słyszy.
– Tato… – zaczęła, a potem wypaliła: – Czy ta pani na pewno cię kocha? Ciebie, a nie twoje pieniądze? Sam mówiłeś, że nie jest zamożna.
– Martyna! – oburzyłem się.
– Oj, tato, przecież ty też godzinami wypytywałeś mnie o mojego Piotrka, zanim pozwoliłeś mi za niego wyjść.
– No dobrze. Jestem pewien, że to prawdziwe uczucie. Możesz mi wierzyć – odparłem trochę spokojniej.
– Tak? W takim razie życzę ci wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia – powiedziała.
– Naprawdę? – byłem trochę zaskoczony, że poszło tak łatwo.
– Oczywiście. Kocham cię i zależy mi na twoim szczęściu – uśmiechnęła się.
Nogi się pode mną ugięły
Gdy tylko rozstałem się z Martyną, natychmiast zadzwoniłem do Irenki i opowiedziałem jej o przebiegu spotkania. Była zachwycona i wzruszona. Mówiła, że mam dobrą i mądrą córkę, że dobrze ją z Tereską wychowaliśmy.
Omal nie pękłem z dumy. Umówiliśmy się, że następnego dnia przyjadę do niej na kolację i zaczniemy powoli planować ślub. Pojawiłem się o umówionej godzinie. Ale drzwi do mieszkania Irenki były zamknięte na głucho.
Dzwoniłem, pukałem. Nikt nie otwierał. Komórka też nie odpowiadała. Tak mnie to zdenerwowało i zaniepokoiło, że zastukałem do sąsiadki. Otworzyła natychmiast.
– Wie pani, kim jestem? – zapytałem.
– Tak. Pan Andrzej. Znajomy Irenki.
– No właśnie… Co się z nią dzieje? Boję się, że coś się stało – zacząłem tłumaczyć.
– Panie Andrzeju, Irenka jest w szpitalu.
– Ale jak to? Dlaczego?! – byłem przerażony.
– Proszę pana, co się tu wczoraj działo… – złapała się za głowę. – To było wczoraj wieczorem. Wracałam właśnie ze sklepu, gdy usłyszałam, że w mieszkaniu Irenki trwa awantura. Jakaś kobieta wyzywała biedaczkę od najgorszych. Krzyczała, że jest oszustką i naciągaczką, że jak się nie odczepi, to skończy w grobie. Chciałam nawet wezwać policję, ale drzwi nagle się otworzyły i ta kobieta wybiegła wzburzona. Omal mnie nie przewróciła – opowiadała kobieta.
– Jak wyglądała?
– Taka szczupła blondynka. W bardzo ładnym, jasnoróżowym płaszczyku. Wyglądał na drogi…
Irenka przeszła zawał, ale żyje
Sam kupiłem Martynie ten płaszcz na urodziny w znanym włoskim butiku.
– A co z Irenką? – wykrztusiłem.
– Gdy weszłam do mieszkania, siedziała na krześle i płakała. A potem nagle chwyciła się za serce i osunęła na podłogę. Dobrze, że byłam w pobliżu i wezwałam pogotowie, bo nie wiadomo, czym by się to skończyło. Zabrali ją chyba do szpitala…
Droga do szpitala zajęła mi pół godziny. Niewiele się dowiedziałem o stanie zdrowia Irenki. Usłyszałem jedynie, że miała zawał, i jej stan jest bardzo ciężki. Wzburzony pojechałem do Martyny.
– Jak mogłaś? Przez ciebie Irenka leży w szpitalu… – zamilkłem, bo ze złości zabrakło mi tchu.
– I bardzo dobrze. Pieprzona oszustka. Szkoda, że się nie przekręciła – wysyczała przez zęby.
– Boże drogi… To dlaczego wczoraj powiedziałaś, że cieszysz się na nasz ślub?
– Przecież to jasne. Nie chciałam cię denerwować. Masz takie słabe serce – odparła z troską w głosie.
To była moja ostatnia wizyta u córki. Kocham ją, ale nie wiem, czy kiedykolwiek jej wybaczę to, co zrobiła.