„Na starość przeniosłem się do syna, ale tęskniłem za moją wsią. Wolałem umrzeć na starych śmieciach, niż żyć w mieście”

„Ukradłem jakiś płaszcz i buty jednemu z lekarzy i uciekłem ze szpitala. Z trudem dotarłem na dworzec autobusowy. Do starej chałupy dowlokłem się na ostatnich nogach, ciężko zwaliłem się na łóżko. Kiedy oczy mi się kleiły, naprawdę miałem wrażenie, że umieram”.

Czułem, że muszę to zrobić. Nie dawałem już sobie rady z gospodarstwem, większość ziemi i tak wcześniej wydzierżawiłem. W tej chwili trzymałem już tylko paręnaście kur, bo to i niespecjalnie kłopotliwe, i dobre jajka można dzieciom w każdej chwili zawieźć. No tak, tylko że z czasem i to było coraz trudniejsze. Do naszej wioski – zamieszkanej już tylko przez starych ludzi – prowadzi bita droga, która zimą staje się nieprzejezdna. Dlatego sąsiedzi powoli wyprowadzają się, chałupy pustoszeją. Jedni idą na łaskawy chleb do dzieci, inni na państwowy garnuszek do domu starców.

Ja na szczęście miałem syna, który czekał na mnie z otwartymi ramionami, i od dawna namawiał, żebym przeprowadził się do niego, do miasta. Tyle tylko, że to miasto było dwieście kilometrów od mojego domu, bez szans na częste odwiedzanie starych śmieci…

Widać nie przyjął się w mieście

Nadszedł jednak czas, gdy trzeba było zdecydować – spakowałem więc co potrzebniejsze rzeczy i wyjechałem do syna. Zapasowy komplet kluczy zostawiłem sąsiadce, Karasiowej. Tylko ona zdecydowała się na pozostanie w wiosce.

– Pani Karasiowa, zajrzałaby pani czasem do mnie? – prosiłem. – Otworzyłaby pani okna i drzwi, żeby chałupę przewietrzyć. W zamian dam pani moje kurki…

Nie mogę narzekać – w domu syna wszyscy o mnie dbali; starali się, żeby mi niczego nie brakowało. Ale przecież tych kilka bezdusznych ścian nie mogło mi zastąpić mojego obejścia, drzew, które znałem od dziecka. Zwyczajnie się dusiłem w mieście. Po dwóch miesiącach wsiadłem w pekaes i pojechałem odwiedzić moją wioskę. Zdziwiłem się, że kurki wciąż latają na moim podwórku, zaszedłem więc do Karasiowej sprawdzić, czy wszystko z nią w porządku. Przywitała mnie ubrana na czarno, ze smutnym uśmiechem.

– Jak tam zdrowie? – zapytałem na powitanie.

– A dziękować Bogu, dobrze. Ale Mniszek umarł i właśnie się na pogrzeb wybieram – powiedziała ponurym tonem.

– Nasz Mniszek? – zdziwiłem się. – Jakim cudem? Przecież sąsiad młody był, ledwo siedemdziesiąt lat skończył. A jak ja się z moją Marynią żeniłem, to on ledwo od ziemi urósł…

– Ano, widać nie przyjął się w mieście. Nie przesadza się starych drzew, szybko marnieją – Karasiowa pokiwała głową. – A on, biedak, nawet nie zdążył wrócić do swojej chałupy przed śmiercią, chociaż wiem, że chciał się z ziemią pożegnać.

Poszliśmy na cmentarz. Byli tam prawie wszyscy moi starzy znajomi ze wsi. Poszarzali, zmarnieli. Karasiowa na ich tle wyglądała na hożą dziewoję, choć i ona miała najmarniej osiemdziesiąt lat.

Wróciłem do syna przygnębiony, a następnego dnia zacząłem się gorzej czuć. Maciej stwierdził, że to przez podróż, ale ja wiedziałem, że to nie jest zwykłe zmęczenie. Kiedy tydzień później nie byłem w stanie wstać z łóżka, wezwany lekarz skierował mnie od razu do szpitala. Tam mnie przez wiele dni badali, ale nie mogli dojść przyczyn mojej niemocy. A ze mną było coraz gorzej, umysł tracił jasność. Wezwałem syna i kazałem się zawieźć na wieś, bo czułem, że przyszła na mnie godzina i chciałem umierać w ukochanym domu wśród drzew.

Lekarze jednak kategorycznie zabronili mi ruszać się ze szpitala, bo transport groził śmiercią. Chociaż – jestem przekonany – i tak nie wierzyli, że przeżyję dłużej niż parę dni… Co było zrobić? Ukradłem jakiś płaszcz i buty jednemu z lekarzy i uciekłem ze szpitala. Z trudem dotarłem na dworzec autobusowy. Do starej chałupy dowlokłem się na ostatnich nogach, ciężko zwaliłem się na łóżko. Kiedy oczy mi się kleiły, naprawdę miałem wrażenie, że umieram.

Nagle wstąpiły we mnie nowe siły

Obudził mnie dotyk na ramieniu. Nade mną stał Maciej z przestraszoną miną.

– Tato, co ty narobiłeś?!

– Powiedziałem ci, chcę umrzeć na starych śmieciach.

– Umierasz?!

– Wiesz co… – usiadłem na łóżku. – Właściwie to czuję się całkiem dobrze.

– Musisz wracać do szpitala!

– A po co? – prychnąłem. – Tam już na mnie postawili krzyżyk. A najgorsze, znaczy transport, mam za sobą. Nie mogę ryzykować drogi z powrotem – zachichotałem pod nosem.

– Ale tato, proszę…

– Synu, zdecydowałem. Zostaję tutaj, aż do śmierci. Nieważne, czy przyjdzie po mnie jutro, za rok, czy za dziesięć lat.

Maciej wyjechał kilka dni później. Przekonałem go dopiero wtedy, kiedy – ku jego zdumieniu – wykonałem dziesięć przysiadów z rzędu. Dziwne, ale z każdą chwilą spędzoną w moim starym domku czułem się coraz lepiej. Wróciła jasność umysłu, wróciły siły, właściwie nic mnie nie bolało…

Z mojego powrotu oczywiście najbardziej ucieszyła się Karasiowa. No i moje kurki. Okazało się, że nie przenosiła ich na własne podwórko, bo wierzyła, że któregoś dnia znów zamieszkam obok. Wkrótce skończę dziewięćdziesiąt lat, ale czuję się świetnie. I co rano rozpiera mnie ogromna radość, że mogę wziąć trochę zboża ze stalowego kociołka i pójść nakarmić swoje kurki.

Related Posts

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *