Byłam posłuszną dziewczynką. Uczyłam się dobrze, miałam kilka koleżanek, równie grzecznych jak ja, nie zdzierałam kolan, nie wplątywałam się w złe towarzystwo, nie tykałam używek, nawet cukier sobie reglamentowałam…
Tę litanię mogłabym ciągnąć niemal bez końca. W moim pokoleniu wychowywało się dzieci na posłuszne klapsem albo paskiem, ale moi rodzice nie byli tacy znowu przeciętni. Walczyli z komuną, ojciec chyba ze trzy razy siedział w więzieniu za jakieś gazetki czy ulotki.
I świadomie oraz celowo wychowywali mnie na osobę pewną siebie, taką, która nie będzie się wycofywać, tylko właśnie sięgać odważnie po swoje. Kiedy nauczyciel nie miał racji, potrafiłam otwarcie nie zgodzić się z jego zdaniem. W drugiej połowie lat osiemdziesiątych, gdy chodziłam do liceum, to wciąż był niemal grzech śmiertelny, ale rodzice zawsze stawali za mną murem.
No tak, zwróciła profesorowi uwagę, ale wtedy, gdy było trzeba, i kulturalnie… Czy nie tego powinna uczyć szkoła? Krytycznego myślenia?
Może to był szantaż emocjonalny, ale…
W podobnym duchu uczyli mnie podejścia do ludzi. Miałam patrzeć sercem i rozumem, nie oczami. Nie ubranie, nie wygląd, nie pochodzenie się liczyło, ale to, co człowiek robił i co miał w głowie. Nigdy nie skreślali kogoś, komu nie powiodło się w życiu. Starali się być uprzejmi tak samo dla sprzątaczki, jak i dla pana doktora. Przywykłam do tego, tak dobierałam sobie kolegów i przyjaciół. I wszystko było super, dopóki nie skończyłam osiemnastu lat i nie przedstawiłam im Adama.
Skórzana kurtka nagle oznaczała, że zadałam się z przestępcą. Motorynka, którą dostał tuż po maturze, mogła mnie zabić, więc był dla mnie śmiertelnie niebezpieczny. A fakt, że chciał robić interesy (wtedy w Polsce wreszcie zaczynało się coś dziać) był dowodem, że to kanciarz, który pociągnie mnie za sobą na dno.
Najgorsze zaś było to, że palił papierosy. Normalnie zbrodnia. Rodzice zażądali, żebym natychmiast zerwała kontakt z „tą patologią” i zajęła się tym, czym powinnam. Miałam iść na studia, a nie włóczyć się z chłopaczyskami, zwłaszcza „takimi”. Kiedy pytałam o definicję „takiego” chłopaka, odpowiedź za każdym razem była inna i bardziej mętna.
Okej, może Adam nie był kandydatem ich marzeń na mojego męża, ale po co te nerwy? Nie zamierzałam rezygnować dla niego ze studiów. On przecież też chciał studiować. A tak w ogóle nie spieszyło mi się do zamążpójścia. Najpierw musimy się z Adamem dobrze poznać i przekonać, czy to ze sobą zechcemy spędzić życie.
Tłumaczyłam to rodzicom, ale nie docierało
Mama nawet zaprosiła na obiad swoją koleżankę z synem, studentem drugiego roku medycyny, by mnie z nim zeswatać. Nie powiem, miły był, niczego mu nie mogłam zarzucić, poza tym, że nie był Adamem i nie mogłam zmusić serca do szybszego bicia na jego widok.
– Głupia! Życie sobie zmarnuje! Nam na złość! – matka rozpaczała, szlochając i nie dając sobie przetłumaczyć, że chyba trochę przesadza. – W takim razie wynoś się do tego swojego Adama! Idź i żyj, jak chcesz, ale pamiętaj, dla nas odtąd jesteś martwa!
Może to był szantaż emocjonalny, może ją poniosło, a duma nie pozwoliła jej się wycofać, ale są takie słowa, które z ust rodzica nigdy paść nie powinny. Nigdy i w żadnych okolicznościach. Kiedy je usłyszałam, poczułam, że moje serce, przepełnione miłością i wdzięcznością za wszystko, co od rodziców dostałam, pęka. Nic już nie mogło być takie samo. Wypadłam z domu i pobiegłam do Adama. Płakałam przez cały wieczór, a on mnie głaskał po głowie i obiecywał, że wszystko będzie dobrze.
Wiedziałam, że nie będzie. W mojej duszy powstał jakiś rozłam i nie sądziłam, by kiedykolwiek dało się go całkiem załatać. Jak moja matka mogła postawić mi taki warunek? Albo oni, albo on. Jak mogła żądać, żebym na szalach wagi położyła dwie miłości? Co miałam oceniać? Przeszłość z nimi kontra przyszłość z nim? Tego się nie da porównać, ale ona kazała mi wybierać. Bo inaczej będę dla nich martwa. Jak po takich słowach miałam ich wybrać, udając potem, że wszystko jest w porządku?
Gładziłam się po brzuchu i czułam smutek
Razem z Adamem pojechaliśmy do moich rodziców i spakowaliśmy moje rzeczy. W ciszy, która temu towarzyszyła, nawet szelest tkanin brzmiał jak wystrzał. Zabrałam tylko podstawowe rzeczy. Nie chciałam, żeby mi zarzucili, że ich okradam czy wykorzystuję. Zostawiłam wszystkie pamiątki, oprócz kilku zdjęć z dzieciństwa.
Zamieszkałam z Adamem w dwupokojowym mieszkanku jego mamy. Ona zajęła jedną klitkę, my drugą. Miała tylko jeden warunek: weźmiemy ślub. Szybko podjęliśmy więc decyzję, że idziemy do proboszcza, a on, usłyszawszy naszą historię, zgodził się na udzielenie nam ślubu bez żadnej opłaty.
Nie miałam białej sukni. Kwiaty zerwaliśmy na łące po drodze do kościoła. Koronę z włosów zaplotła mi moja przyszła teściowa. Świadkami byli nasi przyjaciele ze szkoły. Pobraliśmy się – bez sukni i smokingu, bez wesela. Poszliśmy tylko na kawałek tortu do cukierni. Na tyle było nas stać.
Czy to było szaleństwo? Całkowite! Czy miałam pewność, że dobrze robię? Wtedy moim sercem targały różne uczucia. Z perspektywy czasu myślę, że jeśli znajdziesz mężczyznę, który w sytuacji, kiedy tracisz wszystko – i nawet nie w sensie materialnym, a w sensie odcięcia od korzeni, zamazania tożsamości – proponuje ci swój dom, swoje ramię, oparcie, nazwisko i miłość, to nie ma nad czym się zastanawiać.
Studiowaliśmy i pracowaliśmy dorywczo gdzie tylko się dało – w nowych pizzeriach, sklepach odzieżowych… Adam zainteresował się komputerami i szybko złapał bakcyla. Zaczął pomagać sąsiadowi, który pracował jako serwisant. Mieliśmy pieniądze na przeżycie.
Na trzecim roku studiów zaszłam w ciążę. Gładziłam się po rosnącym brzuchu i myślałam, jak bardzo brakuje mi rodziców. Jak bardzo brakuje mi mamy, która powinna przy mnie być. Zosia, moja nowa mama, była ciepła i bardzo mnie lubiła, ale nie ona mnie urodziła i wychowała.
Postanowiłam przejechać się do starego mieszkania i powiedzieć rodzicom, że zostaną dziadkami. Jeśli mama Adama na tę wieść popłakała się z radości, to może im choć trochę serca zmiękną? Może czekają, aż wyciągnę rękę do zgody, może też tęsknią i żałują swojej twardej postawy?
Dla niej umarłam za życia
Pamiętam, że była zima. Za tydzień miały być święta Bożego Narodzenia, a ja z widocznym brzuchem wspinałam się na czwarte piętro. Rozpięłam kurtkę, bo ciągle było mi gorąco i stanęłam pod drzwiami mojego rodzinnego domu. Zapukałam. Otworzyła mama. Zmieniła się nieco, schudła, przybyło jej zmarszczek. Położyłam dłoń na brzuchu, a jej wzrok powędrował za moją ręką. Otworzyła usta i…
– Pani do kogo? – spytała zimnym, obcym tonem.
– Mamo… – jęknęłam, czując, jak wszystkie moje nadzieje właśnie padają martwe.
– Ja nie mam dziecka. Żegnam – zamknęła mi drzwi przed nosem.
Sama nie wiem, jak wróciłam wtedy do domu, tak strasznie płakałam. Aż kobieta w autobusie zaproponowała, że zabierze mnie do szpitala. Gdy Adam mnie zobaczył, miał ochotę rozszarpać moją matkę.
– Jak mogła ci coś takiego powiedzieć? To twoja matka, do cholery! Ty sama niedługo nią zostaniesz i już oddałabyś życie za swoje maleństwo, a ona… Jak można być tak zapiekłym? Te ich zasady są funta kłaków niewarte. Wolno sprzeciwiać się innym, ale broń Boże im, ich zdanie i wola są święte, oni się nie mylą. Dość tego. Nie chcę, żebyś tam jeździła, kochanie. Nigdy więcej. Skreśl ich, tak jak oni ciebie skreślili. Wiem, że to nie to samo, ale masz mnie i moją mamę. Kochamy cię. Jeśli twoi rodzice tak wybrali, ich strata. Żałuję, że nie potrafię odmienić ich serc, ale naprawdę oni stracą więcej niż ty, bo i ciebie, i wszystko, co mogliby zyskać wraz z tobą, choćby wnuka…
Nigdy więcej ich nie widziałam
Ani wtedy, gdy urodził się Pawełek, ani gdy dwa lata później urodził się Piotruś. Mam dwóch wspaniałych synów, którzy nie zdążyli poznać, co to babcina miłość. Mama Adama zmarła krótko po narodzinach naszego pierworodnego. Wylew, paraliż, potem zapalenie płuc, którego nie opanowali w szpitalu…
Na jej pogrzebie płakałam szczerymi łzami. Grzebałam kobietę, która starała się skleić i ogrzać moje serce. Żałowałam, że mój syn nie będzie jej pamiętał, tego, jak trzymała go na rękach i śpiewała mu kołysanki.
Życie toczyło się dalej. Mój mąż założył sklep z elektroniką. Składał i serwisował komputery i z miesiąca na miesiąc szło mu coraz lepiej. Ja pracowałam w salonie z odzieżą, a chłopców wychowywały żłobek i przedszkole. Byli moją dumą i radością, choć to przez nich najszybciej przybywało mi siwych włosów. Nigdy nie znudziło mi się patrzenie, jak po całym dniu te dwa żywe ognie śpią spokojnie w swoich łóżkach.
Często myślałam o rodzicach, choć nie przyznałam się do tego Adamowi. Zastanawiałam się, czy żyją, jak żyją, czy są zdrowi. Przecież na starość zostali całkiem sami, byłam jedynaczką. Czy znalazł się ktoś, kto się nimi zaopiekował? Czy jeśli zdrowie im szwankowało, mieli pieniądze na leki?
My, po kilku latach oglądania każdej złotówki pięć razy, wreszcie wyszliśmy na prostą. Interes Adama wypalił, coraz więcej ludzi kupowało komputery, a potem je ulepszali i naprawiali, gdy się psuły. Pieniądze nie stanowiły już dla nas problemu. Przeprowadziliśmy się do większego mieszkania, w którym każdy z chłopców miał swój pokój, a ja duży balkon, gdzie od wiosny do jesieni mogłam posiedzieć i zrelaksować się wśród kwiatów, taka moja namiastka ogrodu.
Chłopcy mogli wyjechać na obóz językowy i kolonie latem, a na narty zimą. Stać nas też było na wspólne wakacje za granicą. Wyglądaliśmy na szczęśliwą, dobrze żyjącą i dobrze radzącą sobie rodzinę. I nikt, absolutnie nikt nie wiedział, że w moim sercu nadal istnieje wyrwa, która powstała, kiedy mama powiedziała, że jestem dla nich martwa, a ojciec stał obok niej i milczał.
Nieraz w myślach mówiłam im: spójrzcie na mnie, spójrzcie na moją rodzinę. Na dwóch wspaniałych synów, z których jestem taka dumna. Na męża, który po kilkunastu latach małżeństwa nadal patrzył na mnie oczami zakochanego chłopaka i który osiągnął sukces, jakiego mu nie wróżyli.
Chłód w oczach matki, lód w jej głosie…
Wreszcie na mnie samą. Mimo że nie skończyłam studiów, czułam satysfakcję z mojego życia, z dokonanego niegdyś wyboru, do jakiego mnie zmusili. Powodziło mi się dobrze, a jedyne, czego mi brakowało, to akceptacji ze strony ludzi, którzy powinni mnie akceptować na zasadzie odruchu, bo byłam ich dzieckiem.
Wiedziałam, że po tylu latach raczej nie ma szans, by zmienili zdanie i swoje postępowanie. Chłód w oczach matki, lód w jej głosie… choć widziała, że jestem w ciąży. To było przerażające. Czy zadała sobie kiedykolwiek pytanie, na przykład czy ma wnuka? Jak mu się żyje? Jaki jest? Czy idzie po swoje, tak jak mnie uczyła iść, choć potem wyparła się tej wpajanej mi od małego zasady?
Rozmawiałam z nimi tylko w myślach. Nie wiedziałam, jak wyglądają, nie wiedziałam, czy w ogóle żyją. Nie miałam od kogo uzyskać takich informacji, a nie planowałam kolejnej wycieczki do rodzinnego domu, z obawy przed druzgoczącą dawką upokorzenia i rozczarowania, przed niesamowitym bólem, jaki rozleje mi się po ciele i duszy.
Żyłam więc dalej bez nich, ciesząc się miłością męża, kochając jego i naszych synów, którzy wyrośli już tak, że byli wyżsi od nas. Piotrek zdał na studia; wybrał informatykę, bo wdał się w ojca z miłością do komputerów. Pawełek był w liceum i miał talent do języków.
Lata mijały coraz szybciej i szybciej. Nasi chłopcy poznali dziewczyny, z którymi chcieli związać się na całe życie. Co ciekawe, najpierw to młodszy poprosił o rękę swoją Joasię. I to oni pierwsi uczynili nas dziadkami. Zareagowaliśmy tak, jak kiedyś mama Zosia – popłakaliśmy się z radości. A kiedy na świat przyszły bliźniaki, nasze szczęście nie miało miary. I znów mogłam godzinami patrzeć na to, jak maleństwa śpią w łóżeczkach, podziwiać, jak rosną, jak każdego dnia uczą się czegoś nowego.
Wiedziałam, że będę żałować
To niesamowita przygoda. Zupełnie inna od rodzicielstwa, ale równie emocjonująca. Czasem, patrząc w te oczyska, wpatrzone we mnie, i słysząc piski radości na swój widok, nie mogę uwierzyć, że moi rodzice z własnej woli zrezygnowali z tego wszystkiego. To Piotrek, wracając od klienta, zauważył klepsydrę. Zaintrygowało go nazwisko.
– Jakaś twoja rodzina, mamo? – spytał, a ja poczułam, jak miękną mi kolana.
Moja mama. Moja mama zmarła. Nie byłam przy jej śmierci, nie zrobiłam nic, by jej ulżyć podczas ostatnich chwil. Nawet nie wiem, na co umarła. Miała nieco ponad siedemdziesiąt lat. Adam zapytał, czy chcę iść na pogrzeb. Nie wiedziałam. Czy chciałam tam iść i rozdrapywać na nowo tę nigdy niezaleczoną wyrwę w moim sercu? A może powinnam pójść i zasklepić ją ostatecznie? Może to czas, by pogodzić się z ojcem? O ile nie umarł wcześniej…
Nie miałam wiele czasu, by podjąć decyzję, pogrzeb miał być za dwa dni. Wiedziałam, że jakąkolwiek decyzję podejmę, będę jej żałować. Każda miała swoje minusy.
– Cokolwiek postanowisz, będę z tobą – powiedział mój mąż i już wiedziałam.
Na czym stoję, gdzie są moje korzenie, moja rodzina, tożsamość, od lat wiernie wspierające mnie ramię. Innego nie potrzebuję. Nieważne, co pomyślą o mnie ludzie, ale nie mogę iść na pogrzeb kobiety, dla której umarłam za życia.