Kochałam się w nim przez całe liceum. A on uparcie mnie ignorował. W sumie, to się nie dziwię. Ja byłam zupełnie przeciętna, a Paweł – obiektem westchnień niemal wszystkich koleżanek.
Wysoki, wysportowany, z gęstą grzywą popielatych włosów opadających na zielonkawe oczy. Dobrze tańczył, szybko biegał po boisku, śmiał się tak, że dźwięczały szyby. Po maturze nasze drogi się rozeszły. Poszłam na studia. Politechnika to nie żarty, trzeba było się skupić. A do tego miałam powodzenie – na moim roku było tylko kilka dziewczyn. Mimo to wciąż celebrowałam w myślach tych kilka chwil, kiedy Paweł okazał mi choćby cień zainteresowania. Garść banalnych wspomnień, którym wystawiłam ołtarzyk w swojej pamięci.
Czas jednak leczy rany…
I rzeczywiście, po zrobieniu dyplomu, podjęciu intratnej pracy oraz sprawieniu sobie kota, niemal go zapomniałam. Paweł stał się odległą fatamorganą, o której z rumieńcem na twarzy opowiada się koleżankom przy lampce wina. A poza tym, pięć lat po skończeniu studiów, poznałam faceta. Adam był kolegą z pracy. Dobrym, choć nieco bezbarwnym mężczyzną z rozsądnymi marzeniami: mieszkanie na kredyt, potem może nawet domek w szeregowcu, solidny samochód, dwójka dzieci, stabilna praca. I żona, która nie będzie wycinać mu żadnych numerów, a także pozwoli raz w miesiącu wyjść z kolegami na piwo
. „Marzenia są marzeniami, a życie jest życiem – powtarzałam sobie tego wieczoru, kiedy Adam mi się oświadczył. – Cała sztuka, by umieć odróżnić jedno od drugiego”. Przygotowania do ślubu szły raczej niemrawo. Oboje traktowaliśmy tę ceremonię z przymrużeniem oka. Poważni ludzie nie potrzebują przecież księdza, welonu ani hucznego wesela, by rozpocząć wspólne życie. Tak wtedy myślałam, uważając całą tę otoczkę za przejaw pretensjonalności i pensjonarskiego infantylizmu. Teraz wiem, że to nieprawda. Ja po prostu nie byłam zakochana.
Nie mogę go tak zostawić, muszę mu pomóc
Dwa miesiące przed terminem, wczesną wiosną, wciąż żyłam w przekonaniu, że jestem panią własnego losu i życia. Awansowałam w pracy, dostałam podwyżkę, miałam oszczędności na czarną godzinę. Uważałam, że nic nie jest w stanie wytrącić mnie z równowagi. Znów się myliłam. Paweł odnalazł mnie przez dawnych znajomych. Mało z krzesła nie spadłam, kiedy po odebraniu nieznanego numeru usłyszałam jego głos. Miał chrypkę, mówił niemal szeptem, ale i tak od razu go poznałam.
– To naprawdę ty?! – zakrzyknęłam jak histeryczna fanka na widok idola.
– Dzwonię, żeby się z tobą pożegnać – oznajmił dość patetycznym tonem, który natychmiast mu wybaczyłam – i przeprosić, jeśli kiedykolwiek cię w jakiś sposób skrzywdziłem. Zatkało mnie.
Paweł, szkolny wesołek i zgrywus, przemawiał niczym ksiądz z ambony. Zaniepokoiło mnie to.
– Co ty mówisz? Wyjeżdżasz z kraju?
– Umieram. Ciszę, jaka po tym oświadczeniu zaległa, można by kroić nożem.
– Jak to? Co ty gadasz?
– A tak. Rak. Znaczy nowotwór.
Kiedy godzinę później się rozłączałam, wciąż nie mogłam w to wszystko uwierzyć. Paweł? Najszybszy w szkole na sto metrów? Najlepszy tancerz, doskonały pływak. On był umierający? Nasypałam kotu żarcie, mimo późnej godziny nastawiłam dla siebie kawę. Chciało mi się płakać. Zalewała mnie fala litości. W czasie rozmowy wyciągnęłam z Pawła wszystko, mimo że początkowo starał się zgrywać twardziela. Tak naprawdę to chyba jednak bardzo chciał się wygadać.
No więc rok temu stwierdzono u niego raka jelita. Operacja, stomia – czyli plastikowa torebka na kał przyklejona do boku – chemioterapia. Zanim zachorował, miał boskie życie. Zatrudnił się w jakiejś agencji kreatywnej, odpowiadał za kampanie wizerunkowe najlepszych klientów, zarabiał kupę pieniędzy. Ożenił się z początkującą modelką, którą wkręcił do kilku reklamowych klipów, miał służbowy samochód i złoty pakiet fitness. Co z tego, skoro w kilka tygodni po postawieniu diagnozy wszystko to zaczęło się sypać…
– Malwina nawet próbowała wytrwać przy mnie – opowiadał o swojej młodziutkiej żonie. – Ale nie była w stanie przezwyciężyć obrzydzenia do mojego wychudłego i pokrojonego ciała. No i jeszcze ta torebka z gównem… Odeszła, przepraszając i zalewając się łzami. Do pewnego reżysera. W pracy najpierw wszyscy mu bardzo współczuli, ale kiedy w okresie remisji choroby spróbował wrócić, szef go dyskretnie poprosił, żeby nie straszył klientów. I przydzielił mu najmniej ważne (i mniej płatne) zadania.
W końcu Pawłowi zaczęło brakować pieniędzy. Zarabiał jedną dziesiątą tego co kiedyś, nie starczało nie tylko na raty za podmiejski dom, ale nawet na środki higieniczne i dodatkowe leki. To wszystko wpędziło go w depresję, a tymczasem lekarz strofował, że w tak długotrwałym leczeniu kluczową rolę odgrywa psychika.
– Sama widzisz, że już po mnie – stwierdził na koniec. – Zostałem sam. Nie sam. Mam przecież raka.
Nie mogłam go tak zostawić
Oddzwoniłam już nazajutrz i wprosiłam się na wizytę. Paweł wyglądał żałośnie. Chudy, blady o wygasłych oczach. Ciągle gadał tylko o zbliżającym się końcu. Był jak chłopczyk porzucony przez mamę. Samotny i bezradny. Niemal z marszu wzięłam go w obroty. Konsultacja u załatwionego po znajomości specjalisty, leczenie wspomagające, rehabilitacja. Paweł był spłukany, więc słone kwoty na terapię wypłacałam z własnych oszczędności.
– Jak odzyskasz zdrowie i pracę, to mi oddasz – mówiłam, a on odpowiadał, że jestem jego aniołem. Codziennie woziłam Pawłowi domowe jedzenie, myłam go, kąpałam, zmieniałam opatrunki. Choć nigdy wcześniej nie byliśmy kochankami, przypuszczam, że poznałam jego ciało lepiej niż była żona. I stała się rzecz niemożliwa – Paweł zaczął zdrowieć! A wraz z lepszymi rokowaniami odzyskał dawny blask w oczach. Znów przypominał chłopaka, w którym byłam kiedyś zakochana. Kiedyś?
Opiekując się nim, poświęcając każdą wolną chwilę, ledwie zauważyłam że rozpadł się mój związek z Adamem, że cofnięto mnie na poprzednie stanowisko w pracy („Liczyliśmy na większe zaangażowanie z pani strony!”), a na moje konto wkroczył debet. To wszystko się nie liczyło. Grunt, że Paweł odzyskiwał zdrowie! Mimo licznych obowiązków na każde spotkanie z nim pędziłam jak na najwspanialszą randkę.
I w końcu stało się – pod koniec lata
Paweł, już po zabiegu usunięcia stomii, cięższy o 7 kilo i z włosami na półtorej zapałki, pocałował mnie. Tak po prostu, nad stołem, na którym leżał wydruk z jego najświeższą morfologią wraz z oznaczonymi markerami nowotworowymi – był czysty! Najpierw mnie zamurowało, a potem… oddałam mu się cała. Bez wahania, bez gierek czy udawanych wątpliwości. Jak na zabój zakochana kobieta.
– Uratowałaś mi życie – powiedział po wszystkim głosem drżącym z emocji. – Już zawsze będziemy razem.
Nigdy nie byłam taka szczęśliwa jak wtedy. Tyle tylko, że „na zawsze” trwało zaledwie do połowy jesieni; do czasu kiedy Paweł wrócił do pracy na swoje poprzednie stanowisko. Nie mieszkaliśmy razem, choć często zostawałam u niego na noc. Tłumaczył, że mu nie wolno aż tak mnie „absorbować”. Bagatelizowałam to. Pochłaniały mnie plany i marzenia. W jakiej sukni wystąpię na ślubie? Jaki będę miała wianek? Kogo zaprosić?
– Zawsze zostaniesz w mojej pamięci i sercu – oznajmił mi pewnego dżdżystego dnia przez telefon.
– Co to znaczy? – zaśmiałam się.
– To, że nadal jesteś moim aniołem, ale… Pogodziliśmy się z Malwiną. Najpierw myślałam, że to ponury żart. Potem – że ma przerzuty do mózgu. Płakał, przepraszał, tłumaczył, że to silniejsze od niego. W końcu dotarło do mnie, że mnie wyrolował. Zostałam sama z kotem i długiem w banku. Żałosny, naiwny jak dziecko anioł.