„Nagle mnie olśniło i wszystko zrozumiałam. Żonatym facetem, o którym opowiadała Baśka, był mój mąż. Dlatego mnie zepchnęła! Chciała się mnie pozbyć! A on jej na to pozwolił… Po moich policzkach stoczyły się łzy. Jedna po straconej przyjaźni, druga po straconej miłości”.
Idealnie do siebie pasowałyśmy
Z Baśką przyjaźniłam się od pierwszej klasy liceum. Wszystko robiłyśmy razem. Ona była „ta ładna”, a ja „ta mądra”; stanowiłyśmy doskonały duet, bo tam, gdzie nie dało się czegoś załatwić moim taktem i inteligencją, pomagały jej uroda i pewność siebie. Na studia poszła razem ze mną, ale w jaki sposób się dostała na uniwerek, nawet dla mnie pozostaje zagadką. Nadal byłyśmy najlepszymi przyjaciółkami, choć ona więcej czasu poświęcała imprezom i chłopakom z akademika, a ja skupiłam się na zdobywaniu wiedzy.
Po obronie pracy magisterskiej założyłam własną firmę informatyczną. Nawet nie szukałam pracy, bo uznałam, że nikt mi nie zapłaci tyle, na ile zasługuję. Baśka zaczepiła się w jakiejś korporacji, a po dwóch latach wyjechała za granicę. Nasze kontakty nieco się rozluźniły. Zakochałam się i wyszłam za mąż podczas jej nieobecności. Wróciła z kontraktu cztery lata po moim ślubie i wydawało się, że między nami nic się nie zmieniło, chociaż…
Miałam wrażenie, że Baśka jest jakaś inna, jakby przygaszona, brzydsza, wymęczona, wychudzona, sfrustrowana. I jakaś taka… samotna. Czułam, że muszę się nią zająć, jak przyjaciółka przyjaciółką. Pomogłam jej znaleźć pracę, mieszkanie, często gościłam ją w naszym domu, na co początkowo mój mąż Zbyszek kręcił nosem. Ale gdy Basia zaczęła przypominać dawną siebie – przestał, a wręcz zaczął na nią spoglądać z typowo męskim zainteresowaniem. Jak to facet. Starałam się rzecz ignorować. Poza tym Baśka sprawiła sobie psa i miałam nadzieję, że to jej wystarczy. Szkoda, wielka szkoda, że nie wystarczyło.
Chciała mi o czymś powiedzieć
Zadzwoniła do mnie w pewną niedzielę po południu, zaaferowana i podekscytowana.
– Chodź, pójdziemy na spacer, bo moja Lili musi się wybiegać.
– Baśka, przecież ty masz pudla. Pudle nie biegają, to raczej psy pokojowe.
– No, chodź – kusiła. – Kupimy sobie po drodze lody…
– Nie jem lodów z marketu, a na inne w trakcie spaceru z psem trudno liczyć.
– No dobra, to chodź, bo chcę ci coś ważnego powiedzieć.
– Oho, masz faceta?
– Tak jakby – odparła wykrętnie. – To idziesz czy nie? Przyjadę po ciebie.
– Przyjedziesz? – zdziwiłam się. – Przecież miałyśmy iść na spacer.
– Przyjadę, bo na ten spacer wybierzemy się za miasto. Czekaj na mnie za dziesięć minut przed domem.
Włożyłam trampki, które wydały mi się odpowiednim obuwiem na spacer z psem, wzięłam kurtkę, gdyby przypadkiem się ochłodziło, torebkę – i kiedy Baśka zahamowała z piskiem opon na podjeździe, byłam gotowa. Zbyszek wyjechał na cały weekend, miał wrócić dopiero wieczorem, więc nie musiałam się tłumaczyć, dokąd idę i po co.
Jechałyśmy może pięć minut – Baśka kierowała się w stronę pól, które rozpościerały się jakiś kilometr za naszym osiedlem. Przez całą drogę milczała, a ja o nic nie pytałam; spokojnie czekałam, aż zacznie zwierzenia. Wjechała na wąską dróżkę i zaparkowała tuż przy niewielkim lesie, porastającym niskie pagórki, na samym skraju dojrzewającego pola rzepaku.
Kiedy tylko Baśka otworzyła tylne drzwi auta, suczka wystrzeliła jak z procy i zaczęła skakać wokół nas z radosnym ujadaniem. Baśka rzuciła jej patyk i skinęła na mnie.
– Chodźmy tam – brodą wskazała lasek i wzniesienia. – Za gorąco, żeby łazić po polach.
Posłusznie poszłam za nią. Parła przez krzaki jak czołg, nie zwracając uwagi ani na mnie, ani na psa. Dreptałyśmy za nią bez słowa sprzeciwu, Lili nawet wydawała się zaintrygowana tą nową zabawą. Kiedy dotarłyśmy na szczyt największego wzniesienia, Baśka przystanęła, a ja po chwili się z nią zrównałam.
Wybrała to miejsce specjalnie
Stałyśmy na pagórku wysokim na jakieś dwadzieścia metrów. Cały był porośnięty drzewami i krzakami, poza szczytem, który pokrywały tylko trawa i chwasty. Na środku polany o średnicy kilkunastu metrów znajdowało się wyraźne zagłębienie terenu.
– No, to teraz mów – wysapałam, bardziej z emocji niż ze zmęczenia.
– A o czym tu gadać? – wzruszyła ramionami, a w jej głosie wyczułam napięcie. – Poznałam faceta, jest super, z początku niby nic, takie obwąchiwanie się, potem jakaś impreza, coś tam, coś tam, no i nagle wielka miłość, wspólne plany na przyszłość…
– No to w czym problem?
– Jest żonaty.
– Ups…
– No właśnie. Ale nie ma problemów, których nie można rozwiązać, prawda? Sama mnie tego uczyłaś.
– Wiesz, w zasadzie tak, ale…
– Żadne „ale”! – przerwała mi szybko. – Chodź, coś ci pokażę.
Pociągnęła mnie za rękę na szczyt pagórka.
– Wiesz, że tu pod spodem są bunkry? On mi powiedział… ponoć poniemieckie, stare jak nieszczęście, ale wejścia zostały zasypane albo wysadzone, więc nikt nie wie, co w nich jest. Może jakieś skarby?
– Raczej stare żelastwo – skrzywiłam się. – Albo trupy, nie daj Boże…
– A to możliwe – mruknęła. – Chodź, tam jest dziura, zajrzymy do środka.
– Po co? – zdumiałam się.
– Cykniemy sobie fajną fotkę na fejsa – złapała mnie za rękę.
– Chyba ty… – mruknęłam, ale dałam się podprowadzić bliżej.
Rzeczywiście, pośrodku tego, co uznałam za zagłębienie terenu, ziała dziura o średnicy paru metrów. Jej postrzępione brzegi ukazywały całą złożoność konstrukcji; łukowe sklepienie ze starych cegieł w tym miejscu nie wytrzymało naporu ziemi, albo z innego powodu się zapadło, ukazując czarną czeluść.
– Masz telefon? – zapytała Baśka.
Wyjęłam smartfon z torebki.
– Stań tam – wskazała ręką miejsce na skraju ziejącej dziury.
– Oszalałaś? Spadnę i coś sobie zrobię.
– Oj tam, oj tam, stawaj i nie gadaj – zakomenderowała, po czym zaciągnęła mnie we wskazane miejsce.
– Chyba już wystarczy? – zapytałam z pewnym lękiem.
– Wystarczy – stwierdziła. – Obróć się.
Stanęłam niepewnie, tyłem do otworu.
– Tak dobrze? – zapytałam i uśmiechnęłam się krzywo.
– Bardzo dobrze – odpowiedziała moja przyjaciółka.
A potem popatrzyła mi prosto w oczy i… pchnęła mnie mocno w pierś. W tej samej chwili nacisnęła spust migawki aparatu w telefonie, co zarejestrowałam z niejakim zdziwieniem, większym nawet niż to popchnięcie. Bo ono było kompletnie absurdalne, jak z koszmaru, nie miało prawa zdarzyć się na jawie. Krzyknęłam, próbując w jakiś cudowny sposób utrzymać równowagę, ale…
Wymyśliła sposób, by się mnie pozbyć
Spadłam. I ogarnęła mnie ciemność. Ocknęłam się, bo coś po mnie łaziło. Chyba szczur, nie wiem, bo ze wstrętem strąciłam to coś z twarzy. Nie zerwałam się od razu na równe nogi z dwóch powodów. Po pierwsze to nie był film, a po drugie kompletnie nic nie widziałam, chociaż miałam otwarte oczy. Wokół panowały egipskie ciemności.
Dłuższą chwilę regulowałam oddech, zanim odważyłam się poruszyć rękoma przed twarzą. Nic. „Aha, jest ciemno, bo to pewnie noc i leżę w bunkrze” – to odkrycie podniosło mnie nieco na duchu. „Skoro mogę w miarę jasno myśleć, to chyba żyję…”. Powoli uniosłam się na łokciach. Plecy bolały mnie jak cholera, ale nic poza tym. Podciągnęłam nogi – obie działały w miarę sprawnie. Usiadłam i powoli się obmacałam. Nie do wiary, ale niczego sobie nie złamałam. Ucierpiały tylko moje plecy, co normalne, zważywszy na okoliczności i upadek z dość wysoka.
Torebkę wciąż miałam przy sobie, przewieszoną przez ramię. Sięgnęłam do niej i wydobyłam pęk kluczy od mieszkania. Nie były mi w tej chwili potrzebne, ale przy nich w formie breloka miałam małą ledową latarkę. Oświetliłam pomieszczenie, w którym się znalazłam, i poczułam ulgę. Żadnych trupów, nic z tych rzeczy. Poświeciłam w dół. Spadłam na grubą warstwę śmieci, pokrywających podłogę – kartony po sokach, plastikowe butelki, pudła po pizzy. To dzięki nim wyszłam z upadku praktycznie bez szwanku.
Powoli wstałam i, brnąc po kolana w odpadkach, podeszłam do jednej ze ścian. Poświeciłam w górę. Pionowa, lita skała. Zgasiłam latarkę i odczekałam chwilę. Kiedy dojrzałam gwiazdy, odetchnęłam. Bo choć niebo było wysoko, to nierówne krawędzie dziury, w którą wpadłam – a dokładniej, w którą zostałam wepchnięta – znajdowały się jakieś dziesięć metrów nad moją głową.
– Nie jest źle, Maryśka – powiedziałam do siebie. – Przecież nie ma problemów, których nie można rozwiązać, prawda? – zaśmiałam się ironicznie.
Tak naprawdę dopiero w tej chwili dotarło do mnie, że moja najlepsza przyjaciółka chciała mnie zamordować. Zimny dreszcz przeszedł mi po krzyżu. „Boże, ale czemu?” – zaczęłam się zastanawiać. „Jakiej zbrodni dopuściłam się wobec niej? Kiedy? Przed laty, a ona pielęgnowała urazę do teraz? Czy dopiero niedawno czymś jej się naraziłam? A może Baśka zwariowała? Stało się coś, gdy była za granicą, coś okropnego, i jej odbiło? Ale nawet gdyby… czemu ja… czemu mnie…? Przecież byłyśmy sobie takie bliskie, ufałam jej, a ona…”.
– Nie myśl o tym! – nakazałam sobie głośno, bo zastanawianie się nad tym, czemu Baśka postanowiła mnie zabić, odbierało mi siły i wiarę w siebie. A ja musiałam być bardzo silna i zmotywowana, żeby się stąd wydostać. Potrzebowałam gniewu, nie rozpaczy.
– Poczekaj, suko – wycedziłam przez zęby. – Jak tylko stąd wyjdę…
Musiałam się uwolnić
Tylko jak ja stąd wyjdę? Powoli obeszłam pomieszczenie, oświetlając ścianę przed sobą. Lity mur, w jednym miejscu stalowe drzwi, chyba zasypane, bo po walnięciu w nie pięścią odpowiedział mi głuchy dźwięk. Tędy się nie da. Pozostawała jedna droga. W górę…
Zajrzałam do torebki. Miałam tam całą masę kobiecych drobiazgów: plaster, talk do stóp, pilnik do paznokci, zapasowe sznurowadło, portfel, szminkę… Mimo woli na mojej twarzy wykwitł uśmiech. „Jest problem, jest rozwiązanie” – pomyślałam i zaśmiałam się cichutko. A potem jeszcze raz obeszłam całe pomieszczenie, tym razem znacznie uważniej przyglądając się ścianie, aż wreszcie znalazłam to, czego szukałam.
W jednym miejscu, prawdopodobnie na skutek cieknącej przez lata po cegłach deszczówki, ściana wyglądała zdecydowanie gorzej. To znaczy lepiej, przynajmniej z mojego punktu widzenia. Spomiędzy cegieł wypłynęło sporo zaprawy, a szczeliny były szerokie akurat na tyle, że bez problemów mogłam wsunąć tam palce. Nie potrzebowałam niczego więcej.
Jeszcze na studiach zaczęłam trenować wspinaczkę skałkową; uczelnia w ramach zajęć wuefu dawała do wyboru pływanie, aerobik albo wspinaczkę. Byłam jedyną dziewczyną z naszego roku, która zdecydowała się na tę ostatnią dyscyplinę sportu, i chociaż wtedy czasami trochę żałowałam, zwłaszcza wiecznie połamanych paznokci i stwardniałej skóry na opuszkach palców, to teraz błogosławiłam samą siebie za tamten wybór.
Energicznie zatarłam ręce i znów sięgnęłam do torebki. Najpierw latarka; przy pomocy plastrów i sznurowadła przymocowałam ją z boku głowy, na wysokości skroni. Potem buty – trampki nie nadawały się za bardzo do wspinaczki, ale były lepsze niż szpilki, więc zawiązałam je jak najmocniej. Wyjęłam talk do stóp, wszystko inne z torebki przełożyłam do kieszeni dżinsów, a talk wsypałam luzem do pustej już torebki. Gotowe.
Powiem szczerze – to nie była najtrudniejsza ścianka w moim życiu, pokonywałam znacznie bardziej wymagające. Ale nie w takiej ekstremalnej sytuacji! Stawka była najwyższa, walczyłam wszak o przetrwanie, no i nie miałam żadnej asekuracji, więc błąd mógł mnie drogo kosztować.
Ciemności i nieustający ból pleców też nie pomagały. Skupiłam się na szczegółach, by zwalczyć strach i za wiele nie myśleć. W kilku miejscach natrafiłam na wgłębienia na tyle duże, że mogłam spokojnie wsadzić do nich pół stopy i dać odpocząć mięśniom rąk. Kiedy zaczęły mnie łapać skurcze, byłam już prawie u celu. „No, ostatni wysiłek, dziewczyno” – motywowałam się do walki. „Jeszcze jeden wymach ramion, jeszcze jedno podparcie się na lewej nodze, potem dostawienie prawej, jeszcze kawałek, jeszcze pół metra, jeszcze moment i…”
Moja dłoń trafiła na resztki belki stropowej, wystające ze ściany. Sapnęłam, natężyłam się i i już po chwili leżałam na trawie, wdychając łapczywie powietrze, dając wytchnienie obolałym mięśniom i pozwalając spłynąć napięciu.
Zrozumiałam, dlaczego to zrobiła
Odpoczywałam jakieś pół godziny, zanim się podniosłam i chwiejnym krokiem ruszyłam w dół zbocza. Dotarłam do pola rzepaku, skręciłam w lewo, w kierunku naszego odległego o niecałe dwa kilometry domu, z każdym krokiem przybywało mi sił i energii. Ale kiedy dotarłam na miejsce…
Przed naszym domem stał samochód Zbyszka. Obok – auto Baśki. Coś mnie tknęło, więc zamiast energicznie wparować do środka, jak najciszej otworzyłam furtkę i skierowałam się w stronę ogródka, czyli na tył domu. Wszędzie było ciemno, nigdzie ani śladu życia. Dziwne… Zbyszek i Baśka są w domu, a w środku panują ciemności, jakby nikt się nie przejmował moim zniknięciem… Czemu Zbyszek mnie nie szukał?
Nagle mnie olśniło i wszystko zrozumiałam. Żonatym facetem, o którym opowiadała Baśka, był mój mąż. Dlatego mnie zepchnęła! Chciała się mnie pozbyć! A on jej na to pozwolił… Po moich policzkach stoczyły się łzy. Tylko dwie, ale bardzo, bardzo gorące. Jedna po straconej przyjaźni, druga po straconej miłości. Miałam wrażenie, że wypalają mi w policzkach niewidzialne blizny, które zostaną tam na zawsze. A potem odwróciłam się na pięcie i wyszłam z ogródka.
Posterunek policji w centrum powinien być otwarty całą dobę, a jak znajdę po drodze kogoś, kto pozwoli mi skorzystać ze swojej komórki i zadzwonić na numer alarmowy, nie będę musiała leźć taki kawał. Chwila. Zatrzymałam się. Przecież nikt mi nie uwierzy! Nawet ja sama wciąż nie mogłam w to uwierzyć. Wolałabym, żeby to był nieszczęśliwy wypadek. Ale ta jej mina, gdy mnie pchnęła…
Naraz coś mi się przypomniało – trzask migawki w telefonie. Mam tak ustawiony aparat, że domyślnie robi serię trzech zdjęć, co sygnalizuje takim odgłosem. Zdradliwa przyjaciółka zrobiła mi zdjęcie w momencie, kiedy mnie popchnęła! Na fotce musi być też jej ręka, z pierścionkami, które tak uwielbiała. To jest dowód! Ciekawe, czy się pochwaliła Zbyszkowi. Pewnie tak. Potem skasowali zdjęcia, a telefon gdzieś wyrzucili.
Tylko że… miałam jeszcze inne ustawienie w smartfonie. Kiedyś przez nieuwagę straciłam wszystkie fotki, więc informatyk w firmie pokazał mi, jak zrobić małą sztuczkę – odtąd zdjęcia zapisywały się nie tylko w telefonie, ale poprzez internet również „w chmurze”, czyli na moim kawałku dysku, do którego tylko ja miałam dostęp i z którego tylko ja mogłam usuwać zdjęcia. Tych na pewno nie usunę, dopóki nie zobaczy ich policja.