„Mąż wyśmiewał się ze mnie, że nadaję się do garów. A ja przejęłam firmę, w której pracował i go zwolniłam”

„Przyniosłam mu na tacy dwa dokumenty. Jeden na pierwsze danie. Drugi na drugie. – Podpisz – podstawiłam Pawłowi pozew rozwodowy pod nos. – Co to…? – szeroko otworzył oczy i zaczął rozglądać się po salonie. – To nie wszystko – wyjęłam z torebki następny dokument”.

– Nadajesz się tylko do garów i sprzątania – powtarzał Paweł, mój mąż.

Jedynie to potrafił regularnie robić. Mówić i mówić, niczym zdarta płyta. Chociaż nie, bo to zabrzmiało tak, jakby uważał mnie za mistrzynię gotowania i pieczenia. A on ze mnie zawsze kpił.

Lubię mieć porządek

Owszem, lubię zmywać tak zwane gary. Ale zmywanie to nie tylko zmywanie. Układanie w szafach, szorowanie na błysk wanny to także układanie sobie w głowie.

– W moim magicznym domu ciepło jest i bezpiecznie… – lubiłam podśpiewywać podczas sprzątania.

– Co tak drzesz ryja na cały dom – mąż jak zwykle był kulturalny.

Ale potem, kiedy siadałam sobie w czystym pokoju, pachnącym kokosowym płynem do mebli, miętowym płynem do szyb i waniliowym odświeżaczem powietrza, czułam satysfakcję z dobrze wykonanego zadania. Zakładałam nogę na nogę. Popijałam kawę z filiżankę. Byłam panią domu w swoim żywiole.

Wszystko działało bez zarzutu

Swój taniec pani domu zaczynałam już o siódmej rano. Odprawiałam dzieci do szkoły, a męża do pracy. Potem robiłam zakupy. Pranie. Krzątanie się po domu. Nastawianie obiadu. Wycieranie wanny. Szorowanie glazury. Doprawianie. Odkurzanie. Drugie danie. A wszystko świeże, bo przygotowanie gotowego sosu z proszku uważałam za kompromitujące.

A kiedy raz zdarzyło mi się pod presją czasu wyjąć z zamrażarki gotową zupę jarzynową, to – pamiętam! – zaciągnęłam zasłony, aby jakaś inna pani domu mnie nie nakryła na takim podtruwaniu rodziny. Cóż, dzisiaj dostrzegam w tym przesadę. Ale już taka jestem, że jeśli coś robię, to na 100%.

Prosiłam go o pieniądze

Oczywiście, Paweł kompletnie nie doceniał mojego poświęcenia.

– Weź jeszcze językiem wyliż te podłogę – kpił.

Do tego musiałam się prosić o kasę niczym jakaś biedaczka. Stałam jak sierota na progu salonu i miętosząc brzeg fartuszka, mówiłam:

– Mógłbyś?

– Co? – mruczał, patrząc w telewizor.

– Bo mleko…

– Nie umiesz całym zdaniem?

– Mleko się skończyło i śmietana. I jeszcze…

– Dobra, zaraz – sięgał zniecierpliwiony do portfela i przeglądał banknoty, wydzielał kilka i dorzucał łaskawie dyszkę.

– Dziękuję – mówiłam i usuwałam się do kuchni, co by nie denerwować jaśnie pana.

Chowałam się za lodówką i liczyłam łupy. Wieczorami marzyłam o własnym koncie bankowym.

Łazienka była moim terytorium

Mówiłam już, że nie pozwalałam nikomu wejść do łazienki, dopóki muszla nie błyszczała jak złoto? Wszystko musiało to lśnić perfekcyjnie. A błękitny kolor ręcznika musiał pasować do błękitnych refleksów w wannie. A do nich z kolei – błękitny kolor mydelniczek. A z błękitnymi kolorami mydelniczek tak ładnie kontrastował beż łazienkowych kafelek.

Tylko jeden element był w innym kolorze. Tak, zdecydowanie psuł efekt! To okropnie pstrokato-różowe opakowanie antybakteryjnego płynu do WC. Zdecydowanie nie pasowało do reszty łazienki. I to właśnie ono natchnęło mnie do pomysłu na biznes. Tak patrzyłam się na to pstrokate opakowanie, patrzyłam… Aż do łazienki wszedł mój mąż.

Nic nie potrafił

– Co się tak guzdrasz z tym kiblem. Lepiej byś upiekła jakieś ciasto na niedzielę, a nie kręcisz się od wanny do pralki i z powrotem.

Co za cham! Nie dość, że sam nic nie robi, to jeszcze mnie pogania. Nawet gniazdka nie potrafi dobrze przykręcić. Pracuje w firmie brata jako… menadżer. Wiadomo, że dostał robotę po znajomości. Bo taki z niego menadżer jak ze mnie baletnica. Jak na ironię, firma jego brata zajmuje się wyposażeniem łazienek i toalet.

– Zaraz kończę – powiedziałam.

Mąż wyszedł, a ja nadal wpatrywałam się w to opakowanie. Zaczęłam myśleć o tym, że w łazience powinno wszystko do siebie pasować. Nawet płyn do mycia WC. Bo łazienka to przecież nie tylko błyszczące posadzki, ale i cała otoczka. Doskonale o tym wiedziałam, jako królowa łazienki.

Zaczęłam działać

– Masz może emaila do Daniela?

– Co? Po co ci mój brat?

– Aaa, chciałam mu coś wysłać.

– Już nie masz, co wymyślać. Lepiej zajmij się lepieniem pierogów.

– No proszę, daj tego emaila.

– Dobra, masz, umów się z nim – prawie rzucił we mnie zapisanym na kartce kontaktem do swojego brata.

Jeszcze tego wieczora zabrałam się za opracowywanie projektu nowej linii wyposażenia łazienek. Dałam jej nazwę Filozofia Łazienki – Full Toilet. Oferta dotyczyła sprzedaży akcesoriów łazienkowych w wersji rozszerzonej, czyli łazienka od A do Z.

Dokładnie sprawdziłam i w naszym mieście nie było takiego sklepu oferującego zarówno płyny do mycia łazienki razem z muszlami toaletowymi czy wannami. W dodatku zaproponowałam specjalne opakowania do płynów albo wręcz eleganckie torebki na zestawy czy półeczki na płyny czyszczące w kolorze pozostałych akcesoriów łazienkowych.

W ciągu dwóch godzin miałam gotową prezentacje. Klik – wysłałam ją Danielowi. Najwyżej mu się nie spodoba, ale bawiłam się przy tym wyśmienicie.

Byłam dobrej myśli

Zadzwonił błyskawicznie.

– Tak?

– Kasia, to jest rewelacja. Ten twój projekt.

– Naprawdę?

– Tak! Trzeba by jeszcze zrobić badania rynku, ale coś czuję, że to chwyci. Od dawna chodził mi po głowie pomysł poszerzenia oferty, ale wiesz, nie miałem konkretnego pomysłu. Z nieba mi spadłaś.

– Wiesz, tak to sobie wymyśliłam, sprzątając łazienkę.

– Super pomysł. Słuchaj, możesz jutro podjechać do firmy?

– Oczywiście!

Jechałam jak na skrzydłach. Daniel zdecydował się szybko wdrożyć mój pomysł, a mnie od razu mianował kierownikiem nowej linii sprzedaży.

 Doskonale się do tego nadajesz. Bo kto, jak nie ty? – powiedział.
Dostałam najpierw własne biurko, a potem własny gabinet. Linia okazała się rewelacją, jak przypuszczał Daniel.

Niestety, wkrótce okazało się, że ciężko choruje. Właśnie wtedy postanowił zrobić ze mnie właścicielkę tej firmy.

– Kaśka, jakby co, zostawiam firmę w twoich rękach. Masz nosa i serce do niej. Kochasz łazienki.

– Nie gadaj głupstw, Daniel…

Zrobiłam mężowi ostatni obiad

Niestety, brat mojego męża wkrótce zmarł. Musiało minąć wiele tygodnia, zanim zdałam sobie całkowicie sprawę, że jestem właścicielką firmy. Firmy, w której pracuje mój mąż.

Co powinna  zrobić dobra żona w takiej sytuacji? Przyniosłam mu na tacy dwa dokumenty. Jeden na pierwsze danie. Drugi na drugie.

– Podpisz – podetknęłam Pawłowi pozew rozwodowy pod nos.

– Co to…? – szeroko otworzył oczy i zaczął rozglądać się po salonie.

Spodziewał się raczej jakiegoś spaghetti. Czekałam na taką reakcję!

– To nie wszystko – wyjęłam z torebki następny dokument.

– Co? – biedak nie wiedział, co powiedzieć.

– Jak to co? Wypowiedzenie.

To był mój ostatni posiłek podany pod nos mężowi. A że wszystko robię perfekcyjnie, podałam dokumenty w niebiesko–beżowych kopertach nawiązujących do kolorów łazienki, która przyniosła mi inspirację do mojego nowego życia.

Zostawiłam go takiego, siedzącego nad obiadem bez obiadu. Biedak, pewnie długo będzie musiał teraz stołować się w barze mlecznym, zanim nauczy się włączać wodę w czajniku. Został bez świetnej żony. I bez pracy.

Wiele osób dzieli się z nami swoimi historiami, aby dowiedzieć się, co inni o tym myślą. Jeśli masz swoją opinię lub sugestię dotyczącą tej historii, proszę napisz ją w komentarzach na Facebooku.  

Related Posts

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *