„Ciągle słyszę to samo: fajnie, że daję radę, ale muszę znaleźć męża i postarać się o gromadkę dzieciaków. Bo tylko to daje kobiecie prawdziwe szczęście. Moimi sprawami interesują się wszystkie babki z sąsiedztwa, stryjenki, a nawet proboszcz”.
Niedawno dostałam wiadomość, że moja kuzynka Karolina wychodzi za mąż i zaprasza mnie na uroczystość. Wesele będzie dość spore, bo lista gości to ponad dwieście osób. Mam mieszane uczucia. Pandemia sprawiła, że dawno nie byłam na żadnej imprezie i mam ochotę dobrze się zabawić. Jednak z drugiej strony mdli mnie na samą myśl.
Na przyjęciu będzie całe moje kuzynostwo i masa znajomych. Jeśli przyjdę sama, bez partnera, znów będę musiała się tłumaczyć. Mam 32 lata i jestem samotna, ale nie dlatego, że tak chciał los. Taki po prostu jest mój wybór.
W stolicy, gdzie obecnie mieszkam i zarabiam na chleb, takie zachowanie nie wywołuje jakiegoś większego zdziwienia. To prawda, część moich sąsiadek z klatki, szczególnie tych mocniej zaawansowanych wiekiem, zaskakuje fakt, że wciąż pozostaję singielką, ale nie postrzegają mnie przez to jako kosmitki i nie obgadują na prawo i lewo. A jak to wygląda w mojej rodzinnej mieścinie?
To podobno nieszczęście i hańba dla bliskich. Nikogo tam specjalnie nie interesuje to, że odnoszę oszałamiające sukcesy w pracy, mam wysokie zarobki, śliczne lokum i całkiem fajne auto. Plotkują jedynie o tym, że jestem niezamężna. Oraz że coś jest ze mną nie tak, bo pomimo tego, że tak dobrze mi się wiedzie, a na dodatek prezentuję się dość atrakcyjnie, żaden facet nie chce się ze mną związać.
Kiedy tylko pojawiam się w rodzinnych stronach albo nawet jak tylko zadzwonię do domu, to moi starzy non stop mi trują. Ciągle to samo: niby fajnie, że daję sobie radę w życiu, ale już najwyższy czas znaleźć faceta i wyjść za mąż, a potem urodzić co najmniej trójkę dzieciaków… Bo przecież to jedyna droga do prawdziwego szczęścia dla kobiety, bo takie jest nasze przeznaczenie i wszyscy wokół liczą na to, że wreszcie się ustatkuję. A ja nawet nie mam chłopaka… Masakra jakaś.
Moja matka zamartwia się tym najbardziej
Ostatnio mieliśmy powtórkę z rozrywki. Gdy zadzwoniła moja mama, chciałam jej opowiedzieć o tym, jak świetnie idzie mi w robocie, ale ona szybciutko zmieniła wątek i zaczęła nawijać o ślubie. Na początek wspomniała, że Karolcia, czyli nasza przyszła panna młoda, jest prawie 9 lat młodsza ode mnie, a potem dorzuciła, że cioteczka Beatka (mamusia Karolci) wpadła do niej dzień wcześniej i z przekąsem spytała, kiedy my wreszcie zorganizujemy jakieś weselisko.
Bo to już najwyższa pora, po prostu nie ma na co czekać… Znajomi głowią się, czy mi tutaj w stolicy czasem we łbie się nie poprzestawiało i czy nie zboczyłam na jakieś manowce. Ponoć nie powiedziała dokładnie, o co chodziło z tymi manowcami, ale moja matka i tak kompletnie się posypała.
– Beatka promieniała z dumy, czuła się jak wygrana. Ja z kolei miałam ochotę zapaść się pod ziemię ze wstydu… – narzekała przez telefon.
– Ale o co ci chodzi? To przecież ja jestem singielką, a nie ty – zirytowałam się.
– Nie zgrywaj takiej naiwnej. Wiesz świetnie, o czym mówię. Dlatego musisz pojawić się na ślubie z osobą towarzyszącą, zgodnie z tym, co jest napisane w zaproszeniu. Mam już serdecznie dosyć ludzkich plotek i złośliwości. To dla mnie za dużo – uprzedziła mnie.
Jak to mówią, we dwójkę raźniej… Tylko skąd ja mam wytrzasnąć tę drugą osobę? Nie żebym miała coś przeciwko facetom. Są spoko. Ale jakoś nigdy nie czułam, żeby któryś z nich był tym jedynym, z którym chciałabym zostać na dłużej. Mój rekordowy związek pociągnął raptem cztery miesiące. Było to tuż przed maturą, a nasza wielka miłość rozpadła się wraz z odebraniem świadectw ukończenia szkoły.
Nie spotkałam tego jedynego
Każde z nas wylądowało na innej uczelni, w innym mieście i tak nasze drogi się rozeszły. Później zdarzało się, że z kimś byłam, ale nigdy dłużej niż dwa miesiące. Dość szybko się wycofywałam, bo zawsze coś mi w tych chłopakach nie pasowało.
W stolicy nie czułam potrzeby, aby usprawiedliwiać swój status singla. Wśród ludzi, z którymi przebywam na co dzień, uchodzę za wolną kobietę, która ma własne aspiracje i plany, niekoniecznie związane z wyjściem za mąż i wszystkim, co się z tym wiąże.
Wystarczy jednak, że zadzwonię do domu albo zajrzę do rodziców, a od razu zaczynają się wypytywania o chłopaka, wesele i potomstwo… Takie pytania padają nie tylko ze strony najbliższych, ale również dalszych znajomych, sąsiadów z okolicy, a nawet księdza w trakcie spowiedzi czy rodzinnych uroczystości. Totalne wariactwo!
Na początku robiłam uniki. Irytowały mnie ciągłe dociekania i uwagi, ale starałam się ich nie dostrzegać albo natychmiast przeskakiwałam na inny wątek. Gdy to nie przynosiło rezultatu, tłumaczyłam, że nie czuję się jeszcze gotowa do zamążpójścia, że pochłaniają mnie obowiązki zawodowe lub że nie napotkałam do tej pory właściwego materiału na małżonka.
Nikogo jednak nie satysfakcjonowały takie wyjaśnienia. „Jak to niegotowa? Co ty gadasz, każda babka jest na to gotowa. Angażująca robota? To żaden pretekst, żeby odpuścić zakładanie rodziny. Właściwy materiał? Jak będziesz tak grymasić, to ci się nikt nie trafi” – docierało do moich uszu.
Mój stan wolny stał się głównym wątkiem poruszanym podczas każdej rodzinnej imprezy. Obawiam się, że na ślubie Karoliny sytuacja się powtórzy. W konsekwencji, nim zabawa się rozkręci, zdenerwuję się i opuszczę przyjęcie.
Może powinnam wejść na scenę i powiedzieć, co o tym myślę?
Zwierzyłam się koleżance z tego, co mnie dręczy. Poradziła, żebym wzięła na ślub i wesele jakiegoś przystojniaka z roboty. I żeby udawał tam na miejscu, że świata poza mną nie widzi.
Wtedy nie dość, że mama będzie zadowolona, to jeszcze zamknę jadaczki wszystkim plotkarzom razem z ciocią Beatką. No i przy okazji fajnie spędzę czas. Początkowo stwierdziłam, że to niezły plan, ale zaraz, zaraz… Przecież to tylko jednorazowa akcja na tę jedną imprezę. A co potem? Znowu jakieś mętne bajeczki, że zerwaliśmy, bo jednak do siebie nie pasujemy? Mam tego absolutnie powyżej uszu!
Mam dosyć tych ciągłych pytań i pragnę to załatwić na dobre. Chciałbym, aby rodzina dała mi wreszcie spokój i przestała mieszać się do moich prywatnych spraw. Problem w tym, że kompletnie nie wiem, w jaki sposób ich do tego przekonać. Mam wielką ochotę podczas wesela, kiedy zespół zrobi przerwę, wziąć do ręki mikrofon i głośno oznajmić zgromadzonym gościom, że jak tylko usłyszę od kogoś jeszcze jedno pytanie o termin mojego ślubu, to po prostu wyślę delikwenta do diabła.
Ponieważ osiągnęłam pełnoletniość i mam pełne prawo decydować o własnym życiu, nie planuję wchodzić w związek tylko po to, aby uszczęśliwić innych. Obawiam się jednak, że takie tłumaczenie może przynieść zupełnie inne rezultaty niż oczekiwane. Istnieje ryzyko, że zaproszeni goście poczują się urażeni i zaczną plotkować, że oprócz tego, że jestem starą panną, to na dodatek nie otrzymałam należytego wychowania albo oszalałam. Moja matka z pewnością by mi tego nie wybaczyła. Być może warto byłoby przekazać tę wiadomość w nieco inny sposób? Delikatniej?
Maria, 32 lata