„W chorobie zostałem sam, bo rodzina porzuciła mnie jak psa. Póki moja emeryturka się zgadzała, byłem im niepotrzebny”

„Żona odwiedzała mnie co 2-3 dni, dzieci raz w tygodniu, a wnuków nie oglądałem wcale. Każdy przychodził tylko na chwilę. A ja leżałem zarośnięty jak wiking, w brudnej piżamie i z włosami wchodzącymi mi do oczu. Nie dość, że dręczyła mnie choroba, to jeszcze czułem się jak brudas”.

Rodzina zawsze była dla mnie najważniejsza. Starałem się, żeby w domu niczego nie brakowało, więc pracowałem od rana do późnego popołudnia albo nawet wieczora. Zimą, kiedy wychodziłem z domu, było jeszcze ciemno, a gdy wracałem, już było ciemno.

Nie kładłem się jednak na wersalce i nie oglądałem telewizji, ale próbowałem odciążyć żonę. Grałem z dziećmi w planszówki, układałem wieże z klocków, odrabiałem z nimi lekcje albo odpowiadałem na niezliczone pytania. Bo chciałem, żeby nasze dzieci miały też ojca, a nie tylko żywiciela rodziny.

Owszem, zdarzało mi się przysnąć ze zmęczenia w połowie czytanej bajki. No, ale ostatecznie byłem tylko człowiekiem. Człowiekiem, który każdą wolną chwilę chciał spędzać z bliskimi.

Nie wystawałem z kumplami pod sklepem, nie umawiałem się z nimi na piwo, a jeśli gdzieś wychodziłem, to zwykle z żoną i dziećmi. Ktoś patrzący z boku mógłby stwierdzić, że to kierat, ale ja kochałem swoje życie i byłem szczęśliwy. Miałem wspaniałą rodzinę, dom, do którego zawsze z chęcią wracałem.

Nie oczekiwałem niczego więcej

Teraz wiem, że powinienem częściej myśleć o sobie. Powinienem być czasem marudnym egoistą, bo to zwyczajnie zdrowe. Powinienem pójść do lekarza, kiedy po raz pierwszy nogi odmówiły mi posłuszeństwa i zaczęły się dziwnie plątać.

Dolegliwość ustąpiła po kilku minutach, więc ją zbagatelizowałem. Chwile słabości zdarzały się jednak coraz częściej. Tyle że byłem już wtedy na emeryturze, więc nie musiałem codziennie rano wstawać do pracy.

Nie musiałem też się tłumaczyć. Emeryt ma prawo leżeć w łóżku przez pół dnia, może nie mieć apetytu. Nikomu nie zawracałam głowy moimi dolegliwościami, bo do tego nie przywykłem.

Przestałem jeść i wymiotowałem nawet po wypiciu kilku łyków wody. Nie wstawałem z łóżka, bo nie miałem siły, poza tym coraz słabiej widziałem. Tego już nie dało się ukryć. Żona wezwała karetkę. Zostałem przewieziony do szpitala i rozpoczęły się żmudne oraz uciążliwe badania.

Nikt nie wiedział, co mi jest, a ja każdego dnia miałem mniej sił. Czułem, że nadszedł mój czas. Myślałem o śmierci, oswajałem ją. Jednak nie to, że odejdę, najbardziej mnie smuciło. Przygnębiało mnie, że na tym ostatnim etapie ziemskiej wędrówki zostałem sam.

Porzucili mnie jak psa

Żona odwiedzała mnie co dwa, trzy dni, dzieci raz w tygodniu, a wnuków nie oglądałem wcale. Każdy przychodził tylko na chwilę. A ja leżałem zarośnięty jak wiking, w brudnej piżamie i z włosami wchodzącymi mi do oczu. Nie dość, że dręczyła mnie choroba, to jeszcze czułem się jak brudas. Miałem nadzieję, że przynajmniej do trumny mnie umyją i ogolą.

– Cześć, wujku! – usłyszałem niespodziewanie kobiecy głos. Znałem go, ale nie potrafiłem skojarzyć z konkretną osobą.

– Kto to? – zapytałem, bo rysy twarzy gości mi się rozmywały przed oczami. Widziałem tylko dwie postacie.

– To ja, Marzenka. I mój mąż Daniel.

Bratanica, moja chrześnica, córka mojego przedwcześnie zmarłego brata. Starałem się jej pomagać, jak mogłem i miałem czas. Kiedyś nawet położyłem jej glazurę w łazience i kafle w kuchni. Nie oczekiwałem wdzięczności ani zapłaty, ale miło, że przyjechała.

– Jak się wujek czuje?

– Jeszcze dycham – spróbowałem zażartować. – Ale szału nie ma…

– Coś na to poradzimy.

Dzięki siostrzenicy stanąłem na nogi

Zakrzątnęli się przy moim łóżku. Podnieśli zagłówek, tak że siedziałem, rozłożyli mi coś na kolanach.

– Umyję wujka, ogolę, obetniemy włosy – powiedział Daniel. – Spróbuję jak najszybciej.

– Ale… – spojrzałem w stronę Marzenki. – To nie wypada, żeby…

– Ja pójdę do lekarza – uspokoiła mnie.

Jakiś czas później byłem już umyty, ogolony i przebrany. Zmęczyły mnie te zabiegi, ale też przywróciły godność. Nie czułem się już jak porzucony pies. Co więcej, interwencja Marzenki sprawiła, że lekarze się zmobilizowali. Wykonali jeszcze kilka badań i w końcu wiedzieli, co mi dolega. Brzmiało strasznie, ale lepsza jakaś diagnoza niż żadna.

– Kiedy umrę, doktorze? – zapytałem.

– To jest bardzo ciężka choroba, ale wyleczalna. Planujemy, że za rok o tej porze będzie pan jeździł na rowerze.

Nie bardzo wierzyłem, ale posłusznie poddałem się leczeniu. Powoli odzyskiwałem apetyt. Marzenka albo Daniel przyjeżdżali codziennie, chociaż na kilka minut. Daniel mnie golił i przebierał, Marzenka czytała mi książkę albo o czymś opowiadała.

Przywozili domowe obiady i karmili mnie, bo sam nie potrafiłem unieść łyżki.

– To minie, wujku – tłumaczyła Marzenka. – Musi wujek jeść i nabierać sił.

Miała rację. Choroba powoli ustępowała

Nie wiedziałem, czy wrócę do pełnej sprawności, ale po kilku tygodniach potrafiłem już sięgnąć na szafkę po butelkę z wodą, sam zjeść, a nawet zmienić koszulę na czystą. Nie wstawałem, więc byłem zależny od pomocy innych, ale zacząłem rehabilitację, która miała mnie usprawnić.

Żona i dzieci wciąż wpadali rzadko i jak po ogień. Przywozili wodę, czasem jogurt, bo przecież dostawałem w szpitalu jeść. Tylko że te porcje były mikroskopijne, a ja potrzebowałem więcej, żeby się zregenerować.

Gdyby nie Marzenka i Daniel, zapomniałbym, jak smakują owoce, mięso, warzywa. I pewnie nadal byłbym brudny i zarośnięty. Czemu tak mi pomagali? Nie śmiałem pytać. Może było im mnie żal, może czuli się zobowiązani za ten remont, za to, że po śmierci brata byłem dla Marzenki jakby zastępczym tatą.

Nie wiem. Tak jak nie rozumiałem, czemu moje dzieci i żona interesują się mną jak z łaski.

– Bo wujek jest za dobry – powiedział Daniel, kiedy mu się zwierzyłem w trakcie golenia. Miałem w sobie nadmiar żalu, który w końcu musiał się wylać. – Biorą wujka emeryturę, więc choć z czystej przyzwoitości powinni o wujka dbać, kupować jedzenie, przywozić obiady. Ja nie wypominam. Skoro my się najemy, to i dla wujka wystarczy. Ja tylko podpowiadam, że jakby im wujek zakręcił kranik z emeryturą, to szybciutko by zmienili podejście.

Te nieco cyniczne słowa utkwiły mi w głowie

Wciąż o tym myślałem, bo Daniel, cholerka, miał rację. Brali pieniądze, a mnie mieli w nosie. A to przecież było na moje utrzymanie, na leczenie, nawet na głupią bombonierkę dla pielęgniarki.

– Chcę, żeby moja emerytura przychodziła na konto. Da się zrobić? – zapytałem Marzenkę.

– A ma wujek konto?

– Pewnie, że mam! Nawet takie, co je można przez internet obsługiwać.

– To trzeba jechać do ZUS-u i tam złożyć wniosek.

Hm, jak miałem to zrobić, skoro byłem przykuty do łóżka? Ale dopytałem, kogo trzeba, zdobyłem zaświadczenia i inne niezbędne do tej procedury papirusy, i poprosiłem Marzenkę, żeby załatwiła sprawę.

Zgodnie z przewidywaniami Daniela, gdy listonosz nie przyniósł emerytury, w szpitalu pojawiła się żona. Tłumaczyła, że nie przyszły pieniądze, że coś się chyba stało. Później przyjechał syn, chciał upoważnienie do ZUS-u, żeby wyjaśnić, dlaczego nie ma emerytury.

Zakręciłem im kranik

– Ależ jest. Tylko na moim koncie.

– Jak to tak? Przecież rachunki trzeba opłacić – powiedział.

– Mieszkacie, to opłacajcie. Ja jestem tutaj i muszę coś jeść.

– A kto się ojcem zajmie, jak ojciec stąd wyjdzie, co?! – zaatakował.

– Na pewno nie ty – zripostowałem. – Dlatego muszę mieć pieniądze, żeby zapłacić za opiekę.

– Co też ojciec wygaduje!

– Proszę nie krzyczeć, to jest szpital – zwróciła mu uwagę pielęgniarka. – Gdyby częściej pan przychodził, toby wiedział, jak się zachować – docięła mu.

Po trzymiesięcznym leczeniu przewieziono mnie do innego szpitala na rehabilitację. Nie chodziłem, poruszałem się na wózku, ale lekarze obiecali, że z niego wstanę. Musiałem więc walczyć. Dla siebie.

Żona odwiedzała mnie częściej, zaczęła przywozić jedzenie, owoce. Zupełnie jakby nagle zrozumiała, że jestem śmiertelny, że o mnie też trzeba się zatroszczyć. Bo zawsze to ja opiekowałem się rodziną, dbałem, żeby wszystko mieli.

Rodzina jest dla mnie ważna, ale nie najważniejsza

Niczego w zamian nie oczekiwałem i może to był mój największy błąd. Postanowiłem, że zacznę w końcu żyć dla siebie, tak żeby być szczęśliwym, a nie tylko uszczęśliwiać innych. Ze szpitala wyszedłem w miarę sprawny. Poruszałem się przy pomocy kuli, ale mogłem wszystko wokół siebie zrobić sam. Poza tym wciąż się rehabilitowałem i miało być coraz lepiej.

Obecnie dokładam się do domowych rachunków, ale już nie oddaję wszystkiego, co mam. Znalazłem w końcu czas na przeczytanie książek wiecznie odkładanych na później, odnowiłem dawne przyjaźnie, nauczyłem się grać w szachy. Chętnie też odwiedzam Marzenkę i Daniela. Bo chcę, bo ich lubię i jestem im wdzięczny – za pomoc i otworzenie mi oczu.

Rodzina wciąż jest dla mnie ważna, ale już nie najważniejsza. Wybaczyłem żonie i dzieciom, że mnie zaniedbali w najtrudniejszym okresie, lecz nie zapomniałem. Paradoksalnie moja egoistyczna postawa nie wywołała buntu, ale sprawiła, że zyskałem respekt w ich oczach.

Zaczęli się ze mną liczyć, pytać, jak się czuję, czy czegoś mi nie potrzeba. Żona przestała mnie traktować jak bankomat. Rozmawiamy. Nadrabiamy wieloletnie zaległości w byciu razem. I w końcu się uczymy, że rodzina to więź, a nie tylko zależność finansowa i wspólny dom. Czy będziemy jeszcze szczęśliwi? Mam taką nadzieję…

Wiele osób dzieli się z nami swoimi historiami, aby dowiedzieć się, co inni o tym myślą. Jeśli masz swoją opinię lub sugestię dotyczącą tej historii, proszę napisz ją w komentarzach na Facebooku.  

Related Posts

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *